[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Randoma?
Wtedy, myślałem sobie, połączę się z Randomem, pokażę mu wszystko i za-
pytam, czy teraz jest zadowolony. Jeśli nie, zawsze; mogę odłączyć zasilanie. Ale
może zmieni decyzję. Warto pomyśleć. . .
Odgrywałem w wyobrazni możliwe wersje rozmowy z Randomem, póki księ-
życ nie odpłynął na lewo. Dotarłem już do połowy wysokości Kolviru i droga
była coraz łatwiejsza. Wyczuwałem zmniejszoną nieco moc Wzorca. Kilka razy
zatrzymywałem się, żeby łyknąć trochę wody, a raz zjadłem kanapkę. Im więcej
o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że Random tylko się rozzłości
i prawdopodobnie nawet nie zechce mnie słuchać. Z drugiej strony, sam też by-
łem zły. Ale czekała mnie długa droga i niewiele skrótów. Będzie mnóstwo czasu,
żeby się zastanowić.
Niebo już pojaśniało, gdy minąłem ostatnie kamieniste zbocze i trafiłem na
szeroki trakt u stóp Kolviru. Prowadził na północny zachód. Spojrzałem na kępę
drzew po drugiej stronie drogi. To wysokie było doskonałym znakiem orientacyj-
nym. . .
Z oślepiającym błyskiem, sykiem i hukiem gromu jak wybuch bomby, błyska-
wica rozszczepiła drzewo niecałe sto metrów przede mną. Zasłoniłem twarz, lecz
jeszcze przez kilka sekund słyszałem trzeszczenie drewna i echo eksplozji.
A potem rozległ się glos:
Wracaj!
Uznałem, że to ja jestem tematem tego konwersacyjnego gambitu.
Może to przedyskutujemy? zaproponowałem.
Nie było odpowiedzi.
Wyciągnąłem się w płytkim zagłębieniu przy trakcie, potem przeczołgałem
kilka długości ciała do punktu, gdzie miałem lepszą osłonę. Nasłuchiwałem i ob-
serwowałem w nadziei, że ten, kto wyciął taki numer, w jakiś sposób zdradzi
swoją pozycję.
113
Nic się nie stało, choć przez pół minuty studiowałem zagajnik i fragment zbo-
cza, z którego zszedłem. Ich bliskość nasunęła mi pewien pomysł.
Przywołałem wizerunek Logrusu i dwie jego linie stały się moimi ramionami.
Wyciągnąłem je nie poprzez Cień, ale w górę, gdzie solidnych rozmiarów głaz
spoczywał ponad całą masą innych.
Pochwyciłem go i szarpnąłem. Był za ciężki, by od razu go przechylić, więc
zacząłem kołysać. Z początku wolno, po chwili osiągnąłem graniczne wychylenie
i głaz runął, strącając małą lawinę. Wycofałem się, gdy kamienie podskakując
runęły w dół. Grunt pękł, gdy uderzyły z dużą szybkością, i całe kamieniste pole
stęknęło, trzasnęło i zaczęło się zsuwać.
Odczołgując się w tył czułem wibrację gruntu. Nie planowałem niczego tak
spektakularnego. Głazy spadały, toczyły się i wpadały do zagajnika. Widziałem,
jak kołyszą się drzewa; kilka nawet upadło. Słyszałem chrzęsty, zgrzyty i trza-
ski pękającego drewna. Kiedy, jak mi się wydawało, nastąpił koniec, odczekałem
jeszcze pół minuty. W powietrzu krążyły tumany kurzu, a połowa zagajnika leżała
na ziemi.
Dopiero wtedy wstałem i wszedłem między drzewa. Frakir zwisała mi z lewej
ręki.
Dokładnie przeszukałem teren, ale nie znalazłem nikogo. Ostrożnie wspiąłem
się na złamany pień.
Powtarzam: może podyskutujemy? zawołałem.
Cisza.
W porządku. Jak chcesz mruknąłem i skierowałem się na północ, do
Ardenu.
Przemierzając pradawny las słyszałem parskanie koni. Jeśli ktoś za mną je-
chał, nie próbował mnie doścignąć. Prawdopodobnie przechodziłem w pobliżu
jednego z patroli Juliana,
Nie miało to znaczenia. Wkrótce odnalazłem ścieżkę i rozpocząłem niewielkie
zmiany, przenoszące mnie dalej i dalej od nich.
Jaśniejszy odcień kory, bardziej żółty niż brązowy, i niższe drzewa. . . Mniej
przerw w liściastym dachu. . . Niezwykłe wołanie ptaka, dziwny grzyb. . . Z wolna
zmieniał się wygląd lasu. Przeskoki też były łatwiejsze w miarę, jak oddalałem się
od Amberu. Zacząłem spotykać zalane słońcem łąki. Niebo przybrało jaśniejszą
barwę. . . Drzewa były zielone, w większości młode pędy. . .
Ruszyłem lekkim biegiem.
Masy chmur pojawiły się w polu widzenia, gąbczasta gleba była twardsza,
bardziej sucha. . . Przyspieszyłem, zbiegając w dół. Wszędzie rosła trawa. Drze-
wa zebrane w kępy jak wyspy w rozkołysanym morzu jasnych traw. Wzrok sięgał
dalej. Po prawej stronie migotliwa zasłona z paciorków: deszcz. Nadbiegł huk
gromu, choć na mej drodze wciąż świeciło słońce. Głęboko zaciągnąłem się czy-
stym, wilgotnym powietrzem i pobiegłem dalej.
114
Trawy zniknęły, szczeliny pocięły grunt, poczerniało niebo. . . Wody pędziły
wokół przez kaniony i wąwozy. . . Całe strumienie spływały z góry na skalistą
glebę. . .
Zacząłem się ślizgać. Za każdym razem, kiedy się podnosiłem, przeklinałem
swoją nadgorliwość w dokonywaniu przemian.
Chmury rozstąpiły się niby teatralna kurtyna, odsłaniając cytrynowe słońce,
z łososiowego nieba lejące w dół ciepło i blask. Grom ucichł w pół grzmotu i zbu-
dził się wiatr. . .
Wspiąłem się na wzgórze i spojrzałem na ruiny wioski, dawno już opuszczonej
i zarośniętej zielskiem; dziwne wzgórki wyrastały wzdłuż głównej ulicy.
Minąłem ją pod niebem barwy dachówek, ostrożnie przeszedłem pokryty lo-
dem staw, a twarze zamarzniętych topielców spoglądały niewidzącymi oczami we
wszystkie strony. . .
Niebo przecinały pasma sadzy, śnieg był twardy, a mój oddech parował, gdy
wkroczyłem do szkieletowego lasu, gdzie na gałęziach przysiadły przemarznięte
ptaki: litografia.
Ześlizg w dół, upadek, zsuwam się w roztopy i wiosnę. . . Znowu ruch wokół
mnie. . . Błotnisty grunt i kępy zieleni. . . Niezwykłe samochody na dalekiej szo-
sie. . . Wysypisko, cuchnące, ociekające, rdzewiejące i dymiące. . . Szukam drogi
wśród hektarów śmieci. . . Przebiegają szczury. . .
Dalej. . . Szybsze przemiany, głębszy oddech. . . Linia horyzontu pod czapką
smogu. . . Dno delty. . . Brzeg morza. . . Przy drodze złociste kolumny. . . Jezio-
ra. . . Brunatne trawy pod zielonym niebem. . . Zwalniam. . . Falujące trawy, rzeka
i jezioro. . . Wolniej. . . Bryza i trawy niby morze. . . Rękawem ocieram czoło. . .
Wciągam powietrze. . . Idę. . .
Normalnym krokiem wszedłem na pole. Wolałem odpocząć w okolicy podob-
nej do tej, gdzie nic nie przesłaniało mi widoku. Wiatr szumiał cicho, porusza-
jąc zdzbłami traw. Najbliższe jezioro miało ciemnocytrynowy kolor, a powietrze
pachniało słodko.
Zdawało mi się, że po prawej stronie dostrzegłem krótki rozbłysk światła, lecz
kiedy spojrzałem, nie zauważyłem niczego niezwykłego. Po chwili byłem pewien,
że słyszę daleki tętent kopyt. Ale znowu niczego nie zobaczyłem. Z cieniami za-
wsze są takie problemy.
Człowiek nie wie, co tu jest naturalne, i nigdy nie ma pewności, na co powi-
nien uważać.
Minęło kilka minut i wyczułem to, zanim cokolwiek zauważyłem.
Dym.
W chwilę pózniej strzeliły płomienie. Długa linia ognia przecięła mi drogę.
I znowu rozległ się głos:
Kazałem ci zawrócić!
115
Wiatr wiał od strony pożaru i pędził ku mnie płomienie. Odwróciłem się by
uciekać, i zobaczyłem, że po bokach już mnie wyprzedzają. Trzeba czasu, by wy-
tworzyć stan umysłu odpowiedni dla zmiany cienia, a ja straciłem koncentrację.
Nie wierzyłem, bym zdążył skupić się na nowo.
Ruszyłem biegiem.
Linia ognia wyginała się przede mną, jakby zakreślając wielkie koło. Nie za-
trzymałem się, by podziwiać precyzję rysunku, gdyż czułem już żar, a dym słał
się coraz gęściej. Wśród trzasku płomieni wciąż słyszałem tętent kopyt.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]