[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stanie zauważyć krzywy brzeg korytarza, a po obu stronach mnóstwo odgałęzień
prowadzących nie wiadomo dokąd. Mam całkiem dobrą orientację w terenie i tylko po to,
żeby zająć czymś myśli, przez jakiś czas starałem się zapamiętać drogę. Ale już po trzeciej
wnęce prowadzącej do identycznego tunelu zrezygnowałem. Tylko modliłem się, żeby
dziewczyna naprawdę wiedziała, gdzie jesteśmy. Kobiety zazwyczaj mają problemy ze swoim
wewnętrznym kompasem.
- Gdzieś słyszałem, że w średniowieczu przez koszyckie podziemia kilometrami ciągnęły
się tajne korytarze. Najważniejszy z nich podobno biegł od miejskiego więzienia aż do
katedry świętej Elżbiety. Czy to są one? - zapytałem.
- Co masz na myśli? - warknęła przez zęby Tamara, a jej głos świadczył o tym, że jest
piekielnie skoncentrowana.
Wolałem więcej jej nie rozpraszać.
W końcu dotarliśmy do następnego pustego składu węgla i brudnej piwnicy. Wyglądała
jak lustrzane odbicie miejsca, przez które weszliśmy do podziemia.
Dziennikarka głośno odetchnęła, a ja z nią.
Przesunęliśmy się na boczne schody. Były wąskie i kręte, ale wreszcie wyprowadziły nas
na powierzchnię. Przez malutkie okienka na półpiętrach dostrzegałem światło, jednak nic
poza tym. Zakurzone szyby ktoś dodatkowo pooblepiał kawałkami leukoplastu. Nie po raz
pierwszy widziałem coś takiego. Pewnie na całym świecie wyjścia awaryjne albo boczne
schody w wielkich kamienicach niegdyś przeznaczone dla służby wyglądają podobnie.
Mogliśmy nawet znajdować się wciąż w tym samym budynku, do którego weszliśmy na
ulicy Garncarskiej.
W końcu dotarliśmy schodami na samą górę, myślę, że mniej więcej na trzecie piętro, i
stanęliśmy przed ogromnymi mahoniowymi drzwiami.
Tamara zapukała.
Tak po prostu. Nie zauważyłem, by jej pukanie zabrzmiało jak jakiś kod. Zanim otwarły
się drzwi, też nikt nie zapytał nas o hasło.
Czyżby cały ten spacerek był tylko po to, aby mnie zmylić?" - pomyślałem i byłem tego
pewien coraz bardziej. Gdy jednak zobaczyłem wnętrze za drzwiami, zmieniłem zdanie.
* * *
- O Boże! - krzyknęła kobieta, która otworzyła nam drzwi. Zakryła ręką usta.
Zauważyłem, że brakuje jej dwóch palców. Małego i serdecznego.
Przerażenie i rozbiegany wzrok kobiety przypomniały mi scenę ze szpitala, gdy Tamara
zobaczyła mnie po raz pierwszy po wypadku. Tyle że tym razem nie miałem na głowie
turbanu z bandaży. I myślę, że moja fryzura też nie wyglądała upiornie.
Oszacowałem, że kobieta jest trochę po czterdziestce. Miała pofarbowane rudoczerwone
włosy, gustowną fryzurę, idealny makijaż, szyty na miarę ciemnoniebieski kostium, skórę
trochę ciemniejszą niż inni, co mogło świadczyć o domieszce cygańskiej krwi, i niesamowite
brązowe oczy z małymi żółtymi plamkami na tęczówce.
- Wejdzcie... - powiedziała.
Znalezliśmy się w przestronnym, jasnym pomieszczeniu. Słońce, które powoli osiągało
zenit, wpadało przez okna na suficie. Sprytne - widziałem tylko chmury i kawałek biało-
niebieskiego nieba. %7ładnego komina albo jakiejś wieżyczki, dzięki którym mógłbym
rozpoznać, w której kamienicy starego miasta się znajdowałem.
Jeśliby wyposażyć to pomieszczenie w ławki, mogłoby służyć jako sala szkolna. Ale było
prawie zupełnie puste, co sprawiało, że wydawało się jeszcze większe i jeszcze mniej
przytulne. Na wypolerowanym parkiecie ustawiono tylko dziesięć wiklinowych foteli
ustawionych w kręgu i jedno krzesło. Samotne, pośrodku...
W półmroku pod ścianą naprzeciwko stało w milczeniu osiem osób.
- Skoro grzeczność wymaga, aby się przedstawić, panie Abel... Nazywam się Paulina
Hereaowa.
Podała mi rękę i wskazała ludzi pod ścianą.
- To są moi przyjaciele, którzy przyjęli zaproszenie na dzisiejszy seans.
Szefowa Stowarzyszenia przedstawiła mi ich po kolei. Nikt nawet się nie poruszył.
Wszyscy tylko z dystansem kiwali głowami, gdy padło ich imię. Nie miałem pojęcia, jak się
zachować. Mogłem tylko stać jak kołek i z miną zakłopotanego idioty bezsensownie
powtarzać półgłosem:
- Abel, Abel, Abel...
Spośród zebranych wcześniej poznałem tylko Petronelę. Sądząc po jej trochę mętnym
spojrzeniu, nieprzypadkowo miała liść trawy na swojej wyciągniętej bluzie. Siwy staruszek w
swetrze tuż obok niej, palący starodawną rzezbioną fajkę, miał na imię Michalko. Odniosłem
wrażenie, że uśmiechnął się na powitanie. Całkiem sympatyczny. Zdenek Vanicki, młody
człowiek w garniturze i z okularami na nosie, wyglądał mi na świeżo upieczonego absolwenta
Wyższej Szkoły Ekonomicznej. Miał ten sam kalkulacyjny wzrok", co moi wieloletni
koledzy z pracy. Jego zupełne przeciwieństwo - długowłosy chłopak w wytartych jeansach,
koszulce z kapelą deathmetalową i młotem Thora na szyi - został przedstawiony jako Rene.
Dałbym sobie głowę uciąć, że gra w jakimś undergroundowym zespole. Panna Henrietta -
szczupła, wysoka, z blond trwałą i surowym spojrzeniem - przypominała mi moją
nauczycielkę słowackiego ze szkoły podstawowej. Jeśli nawet nie uczy, to na pewno w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]