[ Pobierz całość w formacie PDF ]
których ja tak dotkliwie zaznałem!
Komanczowie zaczęli wydawać radosne okrzyki na znak zgody. Oczy wszystkich zwróciły się ku Apaczowi. Chcieli wyczytać z jego
twarzy, jakie wra\enie wywarł na nim wyrok. Twarz ta była jednak jak z kamienia, Niedzwiedzie Serce nawet nie drgnął.
Czy mamy dosyć lass? upewniał się Rodriganda.
Nie zabraknie ich, a zresztą tutaj lezą jeszcze te, na których ty wisiałeś.
Dobrze! W takim razie zwią\emy go tak samo, jak mnie związał.
Tak zrobili. Następnie Czarny Jeleń zapytał szyderczo:
Czy wódz Apaczów ma jeszcze jakąś prośbę? Niedzwiedzie Serce popatrzył na kilkunastu wrogów,
którzy stali obok niego. Gdy się tylko obudził z omdlenia, zauwa\ył, \e le\y nad sadzawką na górze El Reparo i wiedział, jaki los go
czeka, dlatego te\ wyrok nie wywarł na nim wra\enia. Obrzucił Komanczów uwa\nym spojrzeniem, jakby notując sobie w pamięci rysy
ka\dego, i rzekł:
Wódz Apaczów nigdy o nic nie prosi. Zginiecie wszyscy, jak tu jesteście. Shosh-in-lit nie będzie ryczeć ani wrzeszczeć, jak to czynił
biały hrabia! Powiedziałem. Howgh!
Jeden z najmocniejszych Komanczów wdrapał się na drzewo. Nie upłynęły dwie minuty, a Niedzwiedzie Serce wisiał nad wodą w
pozycji, w jakiej niedawno jeszcze znajdował się hrabia. I znowu krokodyle zebrały się wkoło ofiary.
Komanczowie przyglądali się jakiś czas, jak Niedzwiedzie Serce z najwy\szym spokojem unosi nogi przed paszczami aligatorów, po
czym nacieszywszy się tym widokiem powrócili do swoich spraw.
Czy bracia moi zmierzają do swych pastwisk? zapytał hrabia.
Najpierw musimy dokonać zemsty odparł ponuro Czarny Jeleń.
Czy pójdziecie za mną, jeśli was poprowadzę ku temu celowi?
Dokąd?
Powiem o tym pózniej, gdy tylko przekonamy się, \e my jedni uniknęliśmy śmierci.
Musisz o wszystkim powiedzieć zaraz rzekł wódz Komanczów nie mamy bowiem szczęścia z naszym białym bratem.
I mnie nie bardzo się powiodło z mymi czerwonymi braćmi. Niechaj więc rozproszą się teraz i szukają swych towarzyszy. Pózniej
kiedy się zbierzemy, powiem jakiej dokonamy zemsty.
Gdzie się spotkamy?
Tu, na tym miejscu.
Dobrze, spróbujemy. Mo\e tym razem szczęście nam bardziej dopisze.
Poszli, aby szukać reszty niedobitków. Hrabia został jeszcze przez chwilę, lubując się widokiem wiszącego nad krokodylami wroga, po
czym równie\ odszedł. Miał zamiar udać się do strumienia i zbadać, co tam wczoraj robił Bawole Czoło. To było główną przyczyną, dla
której namówił Komanczów, aby się oddalili.
Zaledwie hrabia zniknął Apaczowi z oczu, uśmiech rozjaśnił jego twarz. Poniewa\ lasso miał przeciągnięte pod ramionami, mógł
podzwignąć się nieco, zupełnie jak na trapezie. Mógł tak\e unieść nogi. Po chwili udało mu się chwycić lasso dłońmi i przytrzymać je
kolanami. Potem wyginając się i chwytając sznur na przemian to rękami, to kolanami, zaczął windować się w górę, a\ spocony z
wysiłku, dzięki olbrzymiej sile swych mięśni dostał się na konar. Przywarłszy do niego, odpoczywał chwilę.
Na razie wymknął się krokodylom, lecz niebezpieczeństwo było jeszcze wielkie. Gdyby zjawił się teraz któryś z Komanczów albo
gdyby nie mógł oswobodzić się z pęt, byłby zgubiony. Le\ał na boku z trudem utrzymując równowagę. Ostro\nie zgiął kolana i dzięki
temu mógł dosięgnąć rękami rzemienia, który krępował mu nogi. Namacawszy węzeł, zaczął go rozsupływać. Trwało to bardzo długo.
Wreszcie wyswobodził nogi. Usiadł na konarze i związanymi na plecach rękami próbował dosięgnąć tego miejsca na gałęzi, gdzie
przywiązany był górny koniec lassa. Po \mudnych wysiłkach zdołał wreszcie rozwiązać rzemień i zsunąć się z drzewa. Był ocalony.
Wydał cichy okrzyk radości. Jeszcze raz spojrzał na krokodyle, które le\ąc na brzegu kłapały straszliwie paszczami, i pośpieszył do lasu,
aby się w nim ukryć.
Musiał jeszcze uwolnić ręce. Przeciskając się między krzakami i skałami, rozglądał się uwa\nie, szukając czegoś, co pozwoliłoby mu
przeciąć wie\y. Wreszcie znalazł. Była to krawędz skały tak ostra, \e mogła rozciąć rzemień. Oparł się o nią grzbietem i tak długo tarł
rękami o krawędz, a\ wiązanie pękło. Teraz był wolny.
Walka, która z początku toczyła się na dziedzińcu folwarku, przeniosła się na otwarte pole. Trwała jeszcze ponad godzinę. Wreszcie
Bawole Czoło zwołał mieszkańców hacjendy. Wokoło le\eli pozabijani Indianie. Nawet w ciemności mo\na było rozpoznać, \e zginęło
ich przeszło stu.
Zapamiętają nauczkę i nie wrócą tak prędko rzekł Arbellez uradowany zwycięstwem.
Niech pan spojrzy, don Pedro, na tych tam powiedział stary Francisco, wskazując na trupy Indian, le\ące przy wejściu do domu.
To dzieło mojej armaty. Ciała poszarpane na strzępy.
Nie wszystko jeszcze skończone. Musimy wytropić resztę Komanczów oświadczył Bawole Czoło.
Gdzie ich szukać?
Po tamtej stronie strumienia są ślady. Uciekli zapewne w stronę El Reparo, gdzie zebrali się przed napadem. Czy przydzieli mi pan
dwudziestu vaquerów? zwrócił się do Arbelleza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]