[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niechęci lub obawy przed kolejnym spotkaniem z Razguninowem. Zmiał się w duchu ze swoich
pijackich sensacji, co najwyżej obiecywał sobie nie pić więcej wódki szklankami, bo wszak na
wykwintnych salonach to nie uchodzi. A przecież tam było jego miejsce!
Nie zapomniał jednak i nie zlekceważył tej dziwnej skłonności, którą przez chwilę
poczuł, żeby we wszystkim ulegać Rosjaninowi. Kiedy Fedorczyk na spokojnie zebrał myśli,
dotarło do niego, że podobne posłuszeństwo okazywała też jego żona. Postanowił więc
stanowczo, że jeśli Razguninow znowu spróbuje z nim takich sztuczek, po prostu da mu w zęby!
Jednak magnetyzer nie spróbował. Przez kilka kolejnych wieczorów zachowywał się bez
zarzutu i nie pytał o żadne osobiste sekrety. Rozmawiali wyłącznie o europejskiej polityce,
dyplomacji i tajnikach kuchni śródziemnomorskiej. Po dwóch tygodniach przyszła odwilż i Jan
odtajał całkiem wraz ze zgrudziałą ziemią.
Potem jednak zdarzyła się jedna, drobna rzecz, która głęboko go poruszyła, wręcz
wstrząsnęła. Kiedy wrócił z kolejnej kolacji w hotelu Paryskim i kładł się obok Wirydiany, ta
niespodziewanie uniosła się na łokciu i spojrzała na niego z powagą.
Zmieniłeś się powiedziała.
Janowi serce skoczyło do gardła i oblał go zimny pot. Omal nie zaczął szczękać zębami, a
potem nie mógł zasnąć do świtu.
Jej oczy były dokładnie takie same, jak te, które nawiedzały go w wyrzutach sumienia&
13. Wilcza Wyspa
Wisła po wiosennych roztopach opadła już nieco i Wilcza Wyspa znów stała się tym,
czym faktycznie była przez większą część roku, czyli półwyspem, wciśniętym głęboko w praski
brzeg i połączonym z nim naturalną, piaszczystą groblą. Teraz, w najwęższym miejscu szeroką
zaledwie na metr, ale dało się iść suchą stopą. Rzeka po ominięciu zakola Saskiej Kępy
wyrównywała bieg właśnie tutaj i wiślany nurt syczał i pienił się z całą mocą, zaledwie trzy kroki
w lewo od idącego Drwęckiego, wyrzucając na brzeg kawałki drewna i rozmaite śmieci, w tym
zdechłego psa, będącego właściwie już samym szkieletem obciągniętym poszarpaną skórą. Po
prawej buchał zieloną furią skłębiony busz wiklin, olch, wierzb i osik.
Wilgotny piasek chrupał przeciągle, jakby z namysłem, pod podeszwami oficerek
Jerzego. Rzadko je zakładał, ale teraz potrzebował ich obszernych cholew w lewej krył się
długi bagnet konnych strzelców, który w gąszczu miał służyć za maczetę, w prawej browning
dziewiątka. Colt był na swoim miejscu w kieszeni płaszcza. Do tego pusty brzuch na wszelki
wypadek. Nie bez trudu komisarz wymówił się od obiadu. Równie dobrze mógłby odmówić
pójścia w niedzielę do kościoła. Babcia Irena długo nie przyjmowała żadnych tłumaczeń,
niezłomnie stojąc na stanowisku, że nawet bandyci są ludzie i muszą jeść obiady, a jak sama
nazwa wskazuje, obiady jada się w porze obiadowej, ale w końcu udało mu się wymówić. Co do
reszty, Jerzy miał zamiar improwizować.
Sylwetkę przeciwnika dostrzegł zaraz po przejściu grobli. Stał na brzegu, jakieś dwieście
metrów dalej, zwrócony twarzą do nadchodzącego komisarza. Drwęcki był ciekaw jak tamten
dostał się tu przez policyjny kordon i obławę, która parę godzin temu wygarnęła z wyspy
niepożądane osoby. Widać jednak ludzie Taty Tasiemki nie przypadkiem wybrali to miejsce.
Stopniowo, nieruchoma postać zyskiwała kolejne szczegóły załopotała pod szyją czerwona
apaszka, cyklistówka okazała się zielona, a marynarka w szarą kratę. Starczyło zdjąć apaszkę i
strój maskujący bez zarzutu, zarejestrował Jerzy. Jego popielaty prochowiec pod tym względem
był też bez zarzutu. Kapelusz został w samochodzie Sawilskiego. Przyjechali tu razem,
aczkolwiek nie wiadomo po co, bo nadkomisarz przez całą drogę się nie odzywał. Drwęcki
wcześniej widział swojego szefa w muszce tylko raz, kiedy Sawilski wybierał się do Zamku
Królewskiego na raut z udziałem prezydenta Mościckiego.
Stanęli w odległości dwudziestu metrów od siebie. To był Cyrkowiec, zawodowy spec od
mokrej roboty, związany przelotnie z bandą Zielińskiego. Optymalny wybór. Ksywka, wbrew
pozorom, nie pochodziła od wcześniejszej pracy w cyrku, ale była aluzją do organizacyjnych i
prawnych akrobacji, które jak cyrkowiec wyczyniał, planując i wykonując robotę, a potem
unikając odpowiedzialności. Poza rozpoznaniem operacyjnym policja nic na niego nie miała,
nawet prawdziwego imienia i nazwiska, bo papiery zmieniał podobno po każdym
wylegitymowaniu. Tylko pseudonimowi Cyrkowiec pozostawał wierny. Drwęcki nie zamierzał
przyznawać się, że go poznaje. Stał, milczał i szukał w pamięci popisowych sztuczek Cyrkowca.
Było ich dużo i nigdy nie były banalne&
Nic pan komisarz nie powie? zabójca zagadnął pierwszy. Ręce trzymał w
kieszeniach marynarki. %7ładnej wiekopomnej sentencji? Może chociaż malutkie epitafium?
No, niechże pan komisarz nie będzie taki krzywokrajany! Przecież po wszystkiem wypadało by
coś picownego wyryć marmurowej płycie nad wejściem do urzędu czy inszech glinianych
tabliczkach. No, śmiało& chyba że mojra orzeszki ścisnęła? Pan komisarz się nie cyka i przyzna,
odwalać kitę ludzka rzecz, nie raz się widziało. W naszem fachu dyskrecja to grunt, całkiem jak u
lekarza czy księdza, zaufanie klejenta podstawą rozkwitu firmy! Wstydliwych szczegółów nie
upowszechniamy zawiesił głos. Nadal nic pan komisarz nie powie? Coś przecież trzeba!
Co ja powiem pańskiej pięknej narzeczonej, kiedy ją będę pocieszał?
Drwęcki zrobił krok w prawo i odbezpieczył colta. Umowa z Fiszerem nie określała jak
daleko mają odejść w głąb wyspy& Cyrkowiec uśmiechnął się szeroko i też zrobił krok w bok.
Okazało się, że kieszenie w jego marynarce mają odcięte dna. Gadając, cały czas trzymał w
dłoniach gotowego do strzału obrzyna dubeltówki. W chwili, gdy Drwęcki wyjął broń z kieszeni,
krok przed nim eksplodował tuman poderwanego śrutem piasku.
Dwadzieścia metrów to było za dużo na skuteczny strzał śrutem z obrzyna, ale racjonalna
myśl nie powstrzymała odruchu. Jerzy szarpnął się do tyłu, omal nie przewrócił. Wściekły na
siebie stanął pewnie na nogach i zaczął podnosić pistolet. Z tej odległości nie mógł chybić,
należało tylko dobrze wycelować&
Cyrkowiec też uniósł obrzyna, zadzierając przy tym marynarkę. Strzelił bez celowania,
gdy lufa znalazła się na wysokości mostka. Drwęcki był przygotowany na kolejny ładunek śrutu i
zdecydowany go zignorować, więc nie zdołał opanować zaskoczenia, gdy kiksująca w powietrzu
breneka z upiornym chichotem przeleciała mu tuż nad lewym ramieniem. Lufa colta
wymierzonego dokładnie w środek tułowia Cyrkowca w chwili strzału chybotnęła się w górę i w
prawo.
A jednak trafił! Pocisk zdołał zaczepić o szyję lub bark, bo zabójca wręcz odfrunął do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]