[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przyniosłam wam dziewczęta herbatę - powiedziała, niosąc tacę z
filiżankami. - Goście w moim domu nie mogą obejść się bez herbaty,
nawet jeśli to nie są moi goście.
- Pani Taylorson, to bardzo miło z pani strony! - wykrzyknęła Missie,
zadowolona, że gospodyni była tak wspaniałomyślna. Przedstawiła jej
swoje znajome i wyjaśniła, że być może będą ją częściej odwiedzały.
Panią Taylorson najwyrazniej ucieszyła ta perspektywa. Missie przyszło
na myśl, że być może kobieta sama nie ma zbyt wielu znajomych i chętnie
przyjęła pomysł przebywania w ich towarzystwie. Kobiety kontynuowały
wizytę przy herbacie i ciasteczkach, włączając do rozmowy panią
Taylorson.
W końcu Melinda i Kathy musiały zbierać się do wyjścia i poprosiły
Missie, by również je odwiedziła. Obiecała, że to uczyni. Pani Taylorson
zachęciła dziewczęta, by przychodziły, kiedy tylko będą miały ochotę.
Missie weszła po schodach do swojego pokoju w znacznie lepszym
nastroju. To był dobry dzień. Bóg zesłał obiecaną pomoc. Telegram do
domu, wizyta przyjaciółek - to przypomniało jej, że kiedy Willie
odjedzie, tak naprawdę nie będzie całkiem sama. Były to znaczące
przejawy dobroci ze strony miłującego Ojca w niebie. Wszystkie te
błogosławieństwa sprawiały, że Missie poczuła wewnątrz ciepło i radość.
Kiedy jednak zamknęła drzwi swojego pokoju, myśl o zbliżającym się
wyjezdzie Willie'go ponownie ją dotknęła. Jak poradzi sobie bez niego
przez trzy miesiące?
Podeszła do okna i patrzyła na ponury krajobraz, starając się
przyswoić sobie na nowo prawdę o opiece i obecności niebiańskiego
Ojca. Słysząc hałas na klatce schodowej, odwróciła się, by zobaczyć
wchodzącego do pokoju Willie go, który kładł jakąś dziwną stertę na
podłodze.
- Co to? - zapytała, wskazując na coś, co wyglądało jak zwój brezentu.
- Wyposażenie, którego będę potrzebował.
- Wyposażenie?
- Do jazdy, kiedy będę na ranczu.
- Będziesz jezdził w tym?
- Oczywiście. Może będę wyglądał trochę dziwnie, ale to najlepszy
przyjaciel kowboja na ranczu.
- A co to właściwie jest? - zapytała sceptycznie Missie. -I w jaki
sposób będziesz tego używał?
Willie podniósł brezent.
- To ochraniacze - wyjaśnił. - Wkładasz je na spodnie... w ten sposób.
Gruby brezent chroni przed deszczem, kolcami kaktusa i niesprzyjającą
aurą oraz przed urazem. Ty też powinnaś takie mieć.
Missie roześmiała się i wskazała na kawałek czerwonego materiału.
- A to co? - zapytała ponownie.
- To chustka na szyję. Zawiązujesz ją luzno wokół szyi, o tak... -
zademonstrował Willie. Kiedy jedziesz i kurz unosi się dookoła, nie
sposób swobodnie oddychać, więc naciągasz chustkę na usta i na nos... o
tak.
Missie zachichotała.
- Myślałam, że służy ona przy napadzie na bank.
- A wiesz, że byli już tacy, którzy jej w taki sposób używali? - zaśmiał
się Willie. - Zapamiętam to sobie i może kiedyś też obrabuję jakiś bank...
Missie znowu się roześmiała i popatrzyła na dziwny strój. Będzie
musiała przyzwyczaić się do wyglądu męża odzianego w te dziwne
brezentowe spodnie. Próbowała też wyobrazić sobie w nich siebie i
uśmiechnęła się lekko.
- Na razie sądzę, że będę walczyć z kaktusami i deszczem bez tego.
Rozdział 14
Niedziela
W niedzielę rano Willie i Missie przygotowywali się do wyjścia do
kościoła, którego wieżę zauważyli już wcześniej. Budynek z zewnątrz
wyglądał surowo i bezbarwnie, ale zamiecione drewniane podłogi i
odkurzone ławki wewnątrz dowodziły, że ktoś naprawdę troszczy się o
ten prosty dom modlitwy na kresach. Henry, pan Weiss, Kathy, Melinda
Emory i LaHaye'owie dołączyli do skromnej kongregacji i zostali
przywitani z mównicy na początku nabożeństwa.
Pastor w sędziwym wieku wydaje się raczej znużony -pomyślała
Missie. Lecz kiedy wstał, by zwiastować, jego głos okazał się płomienny,
a twarz ożywiła się pasją dla prawdy, którą prezentował. Missie była
rozradowana nabożeństwem z prawdziwego zdarzenia i wykładem Słowa
Bożego. Doceniała dotychczasowe niedzielne zgromadzenia w czasie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]