[ Pobierz całość w formacie PDF ]
śmiechem Venus.
- No, to macie - sięgnął do swojego kubka pełnego monet. - To
wszystko wygrałem - dodał, wyjmując garść ćwierćdolarówek i
wkładając je w rękę Venus.
- Ależ nie, dziękujemy! - zaoponowała.
- Bierzcie śmiało. To tylko pieniądze. Sposób na zabicie czasu.
- Dziękujemy, ale...
- Nie przyjechaliśmy tu, żeby grać - wyjaśnił Riley. - To miał być
miesiąc miodowy.
- W takim razie najlepsze życzenia!
Venus stała niezdecydowana. Niezręcznie byłoby teraz bawić się
w dokładne wyjaśnienia. Miała powiedzieć, że szukała żony dla
Rileya?
- Zazdroszczę wam. Zaczynacie wspólne życie. - Mężczyzna
zamyślił się. - Moja żona zmarła dwa lata temu. Bez niej już nic nie jest
takie samo. %7łycie straciło blask, więc zacząłem podróżować, by jakoś
Anula & pona
ous
l
a
d
an
sc
wypełnić czas. Nazywam się Vince McCoy. Miło mi było was poznać.
Venus podeszła bliżej, by wrzucić otrzymane przed chwilą
monety do jego kubka.
- Nie, proszę, potraktujcie to jako prezent. Może fortuna się do
was uśmiechnie i znajdziecie skarb.
Nie bardzo chciała wziąć te pieniądze jako prezent ślubny, jednak
jego słowa... Miała dziwne przeczucie, że coś się za nimi kryje.
Tajemnicze przesłanie.
- No, to zwrócę równowartość. - Riley sięgnął po portfel.
- Dajcie spokój, dzieci. Korzystajcie z życia, bawcie się. To
wasze najpiękniejsze chwile.
Ujął ją ten siwowłosy pan. Doskwiera mu samotność, intuicja jej
nie myli. Przesunęła wzrokiem po jego zielonym polo ze znaczkiem
stanu Kolorado, złotym zegarku i sygnecie.
Riley prowadził z nim ożywioną rozmowę, a ona gorączkowo
myślała, jak zrobić dla niego coś dobrego, jak sprawić, by poczuł się
szczęśliwy? Zasługiwał na to.
- Tak, Kolorado to wspaniała kraina - z przekonaniem mówił
Vince. - Wygrałem los na loterii, gdy zaproponowano mi tam posadę.
Zadzwięczało jej w uszach. Popatrzyła na dziesiątki automatów
do gry. Naraz jej uwagę przykuła broszka w kształcie napisu
Kolorado". Była przypięta do białej jedwabnej sukni. Starsza pani o
starannie uczesanych srebrzystych włosach przeszła obok maszyny za
nimi.
Venus poczuła, że chwila nadchodzi.
Anula & pona
ous
l
a
d
an
sc
Kobieta odwróciła się, podeszła do ich rzędu.
- No nie... - uśmiechnęła się czarująco. - Ależ tu tłum! Nigdzie
nie mogę znalezć wolnego miejsca.
- Z chęcią odstąpimy nasze - szybko zaproponowała Venus,
gestem pokazując Rileyowi, by zszedł ze stołka.
- Na pewno? - Popatrzyła na nich, potem na Vince'a. - Nie
chciałabym nadużywać uprzejmości.
- Nie ma sprawy - potwierdził Riley. - Proszę.
- Pani jest z Kolorado, prawda? - zagaiła Venus.
- Wychowałam się tam, potem przeniosłam się do Arizony. Po
śmierci męża postanowiłam wrócić, ale ciągle czekam na dobry powód.
Vince poklepał dłonią napis na piersi bluzy.
- Ja zostałem przeflancowany do Kolorado, ale nigdy stamtąd nie
wyjadę! - oznajmił z emfazą.
Rozmowa potoczyła się wartko. Miłośnikom Kolorado nie
brakowało wspólnych tematów. Po chwili Riley dał Venus znak, by się
zbierali.
Położyła mu rękę na piersi, zatrzymując go w pół kroku.
- Poczekaj sekundę - wyszeptała. Odwróciła się do kobiety.
- Przepraszam, nie dosłyszałam nazwiska...
- Jestem June Whitley.
- June, chciałabym oficjalnie przedstawić ci Vince'a McCoya.
Vince... - jej głos brzmiał miękko, hipnotyzująco - to jest June.
Podali sobie dłonie i tej samej chwili jakby przeleciała iskra. W
ich oczach zapłonął nowy blask. To miłość. Venus patrzyła oniemiała.
Anula & pona
ous
l
a
d
an
sc
Jak zawsze, choć już tyle razy była tego świadkiem. Poznaje dwoje
ludzi, spojrzenie, uścisk ręki... i oboje są straceni dla świata.
- No, to do zobaczenia - powiedziała pogodnym głosem, choć
dobrze wiedziała, że już zapomnieli o ich istnieniu. - Wszystkiego
najlepszego. - Ujęła Rileya pod ramię i wyszli.
Szedł oszołomiony, co chwila odwracając się i zerkając na
pogrążoną w rozmowie parę.
- Czy ty to widziałaś? - wymamrotał ze zdumieniem. - To miłość
od pierwszego wejrzenia.
- Przecież nie wierzysz w takie rzeczy.
- Bo nie wierzę.
- W porządku. Powiedzmy, że spotkało się dwoje fanów stanu
Kolorado.
- Nie... - Widać było, że nie może zaakceptować tego, czego
przed chwilą był świadkiem. - Rozmawialiśmy o futbolu, a potem
nagle popatrzyli sobie w oczy i... i nagle zapomnieli o wszystkim.
Przestaliśmy dla nich istnieć!
- Przesadzasz.
- Venus, tak było! Nawet nie zauważyli naszego odejścia.
- Przyjemnie spotkać ludzi zapatrzonych w siebie, tak sobie
oddanych, prawda? - rzekła z udaną nonszalancją.
Wyszli z kasyna na zatłoczony chodnik.
- To było tak, jakbyś to zaaranżowała - rzekł. - A tego słowa
używam niezmiernie rzadko.
Venus roześmiała się.
Anula & pona
ous
l
a
d
an
sc
- Niech zgadnę. Tak by powiedziała twoja mama.
- Owszem. - Westchnął. Szli przed siebie. - Popatrz - ożywił się
nagle, kierując wzrok na idące przed nimi trzy dziewczyny. - Gdybym
uznał, że ta w zielonej spódniczce jest dobrą kandydatką, to co byś
powiedziała?
Venus obrzuciła wzrokiem dwie duże torby wypchane plu-
szowymi zwierzątkami i plastikowymi zabawkami.
- Powiedziałabym, że to samotna matka, która rozpuszcza swoje
dzieci. Mogłyby być problemy.
- A ta w niebieskim?
Venus popatrzyła na nią uważnie. Na każdym palcu pierścionek,
łańcuszki na szyi, mnóstwo bransoletek.
- Jest skoncentrowana na sobie. Wciąż byś się przy niej
stresował.
- Ta w żółtej czapeczce?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]