[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ścieżkami starałem się odbić jak najdalej w bok od swojej wsi. Planowałem sobie,
że rowerem szybciej dojadę w pobliże granicy belgijskiej. Francja mniej mnie
interesowała, bo to linia Zygfryda, druga Maginota, ciężej będzie się przedostać. Gdy
już będę blisko granicy, wtedy wyrzucę rower i choćbym miał iść jeszcze tydzień i na
czworakach, to przejść muszę. Po kilku godzinach wyjechałem na jakąś drogę.
Pedałuję, ile sił w nogach. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważyłem przed sobą
dwóch policjantów z karabinami. Wracać nie można, bo będzie poruta, więc walę na
pewniaka prosto na nich. Gdy byłem przy nich, zastawili mi drogę wołając: halt!
Karabiny trzymają pod pachą, lufy skierowane we mnie. Stanąłem, a oni o nic nie
pytali, tylko jak swojego zabrali na posterunek.
Poniedziałek. Samochodem osobowym zawieziono mnie na gestapo w
Koblenz.
Wtorek. Byłem przesłuchiwany. Tłumaczem był kulawy facet nazwiskiem
Milewsky, mówiący dobrze po polsku.
- Masz mówić szczerą prawdę - powtarzał tłumacz słowa gestapowca - bo jak
nie będziesz mówił prawdy, to pójdziesz na całe życie do obozu koncentracyjnego.
- Obóz koncentracyjny też dla ludzi - odpowiedziałem, myśląc o tym, że na
całe życie to tylko do końca wojny, a wojna skończy się w tym roku. Anglia, Francja
ruszą i z Niemców klops.
Gdy tłumacz powtórzył moją odpowiedz, - dostałem od gestapowca w twarz.
Na przesłuchaniu dowiedziałem się, że podobno swojemu gospodarzowi
wybiłem zęby i złamałem dwa żebra. Nie wierzyłem. Zęby to może i wyleciały, bo u
takiego starego to same wyłażą, bez żadnej pomocy. Ale te złamane żebra to już
musieli dołożyć. Dużo pózniej, już w obozie koncentracyjnym, zrozumiałem, że
gdybym to samo zrobił rok pózniej, toby mnie dla przykładu powiesili publicznie na
środku wsi. Wówczas byliśmy pierwszymi obcokrajowcami na robotach rolnych.
Niemcy nie mieli jeszcze opracowanych metod postępowania w takich przypadkach.
Po kilku dniach wyprowadzono mnie. Strażnik, który mnie wyprowadzał,
spojrzał w otrzymane papiery i mruknął coś pod nosem, z czego zrozumiałem tylko
słowo: Konzentration.
W lipcu 1945 roku wróciłem do kraju. Przyjechałem do Warszawy i
odnalazłem pozostałych przy życiu kolegów. Dowiedziałem się, że Czarny, Tadek i
Zdzisiek zostali rozstrzelani w Palmirach pod Warszawą. Heniek, ten, co po
robocie uciekł na wieś - wysłany został na roboty do Niemiec.
Złapany po trzeciej ucieczce z Niemiec, zamknięty został w obozie karnym i
tu go wykończyli. Witka - dzięki staraniom rodziny i grubszym łapówkom -
zwolniono z więzienia tego dnia, gdy ja wpadłem z Lublina do Warszawy dowiedzieć
się o swoją sprawę. Widział mnie na ulicy, ale bał się podejść.
Bał się? Dlaczego? Prawdopodobnie to, on sypnął wtedy, że to był mój
pistolet. Po wojnie nie spotkaliśmy się, mimo że żyje on gdzieś na Dolnym Zląsku.
Odwiedza rodzinę w Warszawie, lecz nikt z naszej dawnej ferajny nie spotykał się z
nim.
Odwiedziłem też Baśkę, ale że nie mogłem zdobyć pewnych dowodów na to,
że mnie wtedy sypnęła - mimo że jej zachowanie i po moim powrocie też na to
wskazywało - zostawiłem ją w spokoju.
Rozrzuciła wojna naszych chłopaków po świecie. Kilku zginęło. Kilku z
dawnych powstańców nie wróciło do kraju. Większość jednak mieszka w
Warszawie. Pracują w swoich zawodach, pozakładali rodziny i przykładnie
wychowują dzieci, zapewniając im lepsze dzieciństwo od tego, jakie my mieliśmy.
3. NIE MA %7łYCIA
NIE MA %7łYCIA
Sierpień 1958 rok. Niedziela wieczór. Wsiadłem do tramwaju. Spieszyłem się
na Dworzec Wschodni i myślałem o tym, czy zdążę na swój pociąg. Zamyślony, nie
zwróciłem uwagi na towarzystwo stojące na tylnym pomoście. Gdy usłyszałem za
plecami ordynarne słowa, wykręciłem się i stanąłem tak, żeby widzieć cały pomost.
Stało tam czterech młodych mężczyzn i trzy kobiety - wszyscy porządnie ubrani. Nikt
z nich nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Zauważyłem, że tylko dwóch chłopców
było pijanych. Jeden z pijanych trzymał kolegę za rękaw płaszcza, przysunął twarz do
jego twarzy i mówił:
- Wygnajcie te rury - i wskazując na dziewczęta dalej ciągnął w tym stylu. W
tym czasie drugi zagazowany młodzieniec śpiewał głośno, do melodii znanej piosenki
dodając pornograficzny tekst.
Głupie jakieś dziewuchy, że zadają się z takimi typami - pomyślałem. Po
chwili dopiero spostrzegłem, że reszta towarzystwa jest trzezwa i że z pijanymi nikt
nie rozmawia. To tylko ci dwaj posyłają różne zaczepki pod adresem dziewcząt.
Zliczni młodzieńcy - pomyślałem. - Wypije taki kieliszek, a szumu robi,
jakby wypił pół antałka .
Po chwili całe towarzystwo zaczęło przechodzić na przednią platformę
wagonu. Kobiety pierwsze, pijani na końcu. Gdy jeden z nich był już w wagonie,
drugi pociągnął go do tyłu mówiąc:
- Zostaw to tałatajstwo. A po chwili dodał:
- Frajerzy, drewniaki.
- Puść mnie, mam ochotę pogadać z nimi jeszcze - upierał się pierwszy.
Trzezwe towarzystwo poszło do przodu, ja usiadłem tuż przy pomoście, a
weseli młodzieńcy zostali sami. W tej części wagonu, gdzie siedziałem, było tylko
parę osób.
- Ja bym tam poszedł do nich - zaczął znowu jeden z pijaków. -
Powiedziałbym im tak, że powinni się wreszcie obrazić.
Tacy to i obrazić się nie potrafią - odpowiedział drugi. - Tak im szurać, jak ja
szurałem, i nawet słowa żaden nie powiedział: Niechby tylko spróbowali
powiedzieć... O, tę pięść to śmiercią czuć, nie warto z nią się poznać.
Na przystanku wsiadła młoda panienka i stojąc na pomoście płaciła za
przejazd.
- Chodz, szantrapka, do nas, będzie ci z nami wesoło - powiedział jeden,
ciągnąc ją do tyłu. Jedną ręką objął ją za szyję, a drugą chwycił wpół.
Panienka wyrwała się i stojąc już w wagonie, powiedziała:
- Panie, niech się pan nie wygłupia! Jak pan sobie popił, to trzeba w domu
siedzieć.
Jeden z nich posłał jej wtedy wiązankę , drugi znów zaśpiewał piosenkę z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]