[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pisać?
Chłopiec żywił nabożną niemal cześć dla ludzi, których palce posiadały ową wiedzę
tajemną. Przytulił się blisko do Joscelina, żeby być słyszanym i sam słyszeć słowa,
wypowiadane najcichszym z szeptów.
- Rano możesz skorzystać z kałamarza brata Marka, nikt nie zwraca uwagi na jego
pulpit. Jeśli potrafisz napisać wiadomość, zaniosę ją, tylko powiedz mi, gdzie. Nie spostrzegą
mnie. Tyle tylko, że nawet najlepszy kawałek nie jest za duży, więc wiadomość będzie
musiała być krótka.
Noc była chłodna. Joscelin okrył swoim płaszczem drobne, chore ciałko i przygarnął
je ramieniem.
- Jesteś wspaniałym, rycerskim sprzymierzeńcem i jeśli kiedyś zostanę rycerzem,
zrobię cię swoim giermkiem. Nauczysz się łaciny i rachunków, i innych rzeczy, zbyt mądrych
na moją głowę. A na razie myślę, że moja umiejętność pisania wystarczy. Gdzie twój
pergamin? - Poczuł, jak mały wciska mu w dłoń wąski, lecz dość długi skrawek welinu. -
59
Doskonały! W dwudziestu słowach można wiele powiedzieć. Dzięki ci, jesteś
najsprytniejszym malcem na świecie!
Głowina, z której dzięki Markowym kompresom z pomurnika znikały już ostatnie
schnące rany wywołane niedożywieniem i brudem, wtuliła się wygodnie w ramię Joscelina,
anektując je całkowicie. Młodzieniec uczuł ogarniającą go falę pobłażliwej tkliwości z nutką
rozbawienia.
- Mogę dostać się aż do mostu, jeżeli będę szedł opłotkami - dobiegł go senny,
chełpliwy głos Brana. - Gdybym miał czapkę, poszedłbym i do miasta. Zajdę, gdzie tylko
każesz...
- Czy twoja matka nie niepokoi się o ciebie? - szepnął malcowi do ucha. Wiedział, że
kobietę przestał obchodzić świat, czekała tylko na chwilę, w której go opuści. Nawet syna z
ulgą powierzyła opiece świętego Idziego, patrona chorych i opuszczonych.
- Nie, mama śpi...
Jej ruchliwe i radosne dziecko, przed którym podnieta nauki i drobne intrygi przyjazni
otwierały świat, jaki dla niej się właśnie zamykał, także prawie już spało.
- No to chodz tutaj, przytul się i śpij już. Zwiń się w kłębek, przy mnie będzie ci
cieplej.
Przekręcił się trochę, żeby wiercąca się buzia znalazła wreszcie dobre miejsce w
zgięciu jego ramion. Sam był zaskoczony, że taką radość sprawia mu ta miła komitywa.
Dziecko dawno już zasnęło, a on leżał z otwartymi oczyma i zastanawiał się nad tym, że tyle
zainteresowania i energii potrafi poświęcić komuś innemu, choć jego życie jest zagrożone, że
tyle myśli poświęca, by uchronić tę małą porzuconą duszyczkę od niebezpieczeństw, które na
niego ściągnęła własna nierozwaga, a może zły los. Tak, napisze list, spróbuje znalezć
sposób, by podać go Simonowi, ale nie będzie w to mieszał niewinnego stworzenia, które
leżało teraz w jego objęciach.
W końcu sam też zasnął i spał całą noc, od czasu do czasu przewracając się z boku na
bok, kiedy czynił to jego sublokator. A gdzieś tam czuwał Aazarz, wpatrując się w noc,
dawno już odsunąwszy od siebie potrzebę snu.
ROZDZIAA ÓSMY
Joscelin wstał przed świtem, uważając, by nie zbudzić swego towarzysza, który spał z
rozrzuconymi szeroko ramionkami, promieniując ciepłem i spokojem. Otulił dziecko
obszernym płaszczem, bo noc była chłodna, a poza tym i tak nie ośmieliłby się w nim pójść
do miasta, choć i bez płaszcza ryzyko było z pewnością równie wielkie. Musiał się starać, by
nikt go nie dostrzegł i pocieszać się myślą, że poprzedniego dnia ścigający przetrząsnęli
wszystkie zakamarki na północnym podgrodziu, w którym zbieg miałby choć cień szansy
ukrycia się - a co za tym idzie (przynajmniej taką miał nadzieję), dziś będą szukać gdzie
indziej.
Na palcach przekradł się przez sień i wziął z Markowego pulpitu kałamarz i pióro. Nie
mógł czekać, aż się rozwidni, światła też nie chciał zapalać, ale w kościele przed ołtarzem
płonęła wieczna lampka - słaba, lecz dla młodych oczu wystarczająca, by skreślić parę słów.
Joscelin już wcześniej ułożył w myśli treść listu i gryzmolił go teraz na kawałku welinu, jeśli
niezbyt schludnie, to w każdym razie czytelnie. Pióro było tępe i zostawiało kleksy, ale nie
miał noża, żeby je naostrzyć. Choć skórę i kończyny miał zdrowe, upodobnił się już całkiem
do swoich towarzyszy; nie posiadał na własność nic oprócz koszuli na grzbiecie.
Simonie, przez przyjazń dla mnie zrób, o co cię proszę: ukryj Briara nad potokiem po
przeciwnej stronie opactwa i powiedz Ivecie, żeby przyszła po nieszporach do herbarium.
To musiało wystarczyć, trzeba było tylko jeszcze znalezć sposób, by list na pewno
dotarł do adresata. W przeciwnym wypadku Joscelin musiałby zrezygnować, bo napisał już
imię przyjaciela. %7łałował teraz odruchu, który go do tego popchnął. Nie mógł ryzykować, że
narazi druha na kłopoty, jeśli list wpadnie w niepowołane ręce. Niestety, nie miał czym
odciąć nieszczęsnego imienia. Musiał je zostawić albo zatrzymać list i zaprzepaścić jedyną
szansę, jaką zdołał znalezć. Tak więc, starając się dotrzeć do właściwego człowieka, musiał
teraz być podwójnie czujny i przezorny.
Kiedy wyszedł, na dworze panował taki sam półmrok i cisza, jak wtedy, gdy wymykał
60
się z kryjówki w ogrodzie biskupa. Ostrożnie okrążył hospicjum i ruszył w kierunku miasta,
trzymając się w pewnej odległości od gościńca, pod osłoną drzew i zarośli. Dotarłszy do
pierwszych domów, za którymi ciągnęły się podwórza i sady, musiał odsunąć się jeszcze dalej
od drogi, ale miał dość czasu, by niczego nie robić pochopnie. Wiedział, że w biskupim
dworze nikt nie drgnie przed brzaskiem i nikt nie opuści zagrody, póki całkiem się nie
rozwidni, a panowie nie posilą się śniadaniem. Odkrył wąską, ocienioną drzewami ścieżkę,
która wybiegała na podgrodzie za granicznym murem biskupa. Zawahał się. Musiałby wspiąć
się na drzewo, żeby zajrzeć przez mur, a jeśli tak, powinien znalezć miejsce, z którego
roztaczał się widok na tyle dobry, aby móc rozpoznać znajome sylwetki i obserwować ruch w
stajniach.
Starannie wybrał sobie stanowisko w koronie dębu. Wyciągnął się na gałęzi pokrytej
listowiem dostatecznie jeszcze gęstym, by go ukryć, z której równocześnie mógł rozglądać się
w obie strony, a w razie potrzeby - łatwo i szybko zeskoczyć na ziemię. Teraz pozostało mu
jedynie czekać, bo świt znaczył się dopiero blednącą linią na wschodzie. Straci śniadanie, ale
za to nikt dzisiaj nie będzie musiał dla niego kraść.
W końcu nadszedł brzask, nie spiesząc się nawet na minutę. Domostwo, mur
graniczny, stajnie, obory i spichrze stopniowo wyłaniały się z ciemności, nabierając kształtu,
barw i życia. Senni słudzy, piekarze, stajenni i dziewki od krów zaczynali krzątać się wokół
swoich zajęć - zrazu ślamazarnie, potem coraz żwawiej. W drzwiach piekarni pojawiły się
tace pełne świeżych bochnów, a kuchcikowie wnosili je do dworu. Upłynęło jeszcze trochę
czasu i pojawili się szlachetnie urodzeni. Najpierw ukazał się kanonik Eudo, spieszący na
drugą poranną mszę. Potem niezbyt ochoczo wyszli Simon i Guy, pogrążeni w jakiejś
poważnej rozmowie. Pachołkowie wyprowadzali ze stajni większość koni. Najwyrazniej
dzisiejszy pościg został już zarządzony i właśnie się do niego sposobiono.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]