[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wilsona pomaszerowała ku zachodowi. Byli to nasi wspaniali wojownicy. Każdy z nich nosi
srebrny medal z wizerunkiem studni z pompą, bo oni jedni ze wszystkich sprzymierzonych
armii zwycięsko wdarli się na ulicę Pompy.
Udało mi się prześliznąć przez oddział Błękitnych Barkera, który strzeże końca Pembri-
dge Road i po krótkim biegu dogoniłem zieloną armię Wilsona, ciągnącą wzdłuż ulicy w
pościgu za uciekającym Waynem. Mrok pogłębił się i przeszedł w zupełną ciemność, przez
pewien czas słyszałem tylko regularny rytm wojskowego kroku żołnierzy. Wtem nagle
rozległ się krzyk i rośli wojownicy zostali odrzuceni w tył, prawie miażdżąc mnie, i znowu
latarnie zachwiały się i zabrzęczały, a zimne pyski wielkich koni przeorały naszą zbitą masę.
Wrócili i szarżowali na nas!
Głupcy! rozległ się głos Wilsona, przecinając naszą panikę wspaniałym zimnym
gniewem. Czyż nie widzicie, że te konie są bez jezdzców?
To prawda! Byliśmy zaatakowani przez dziką kawalkadę bez jezdzców, z pustymi
siodłami. Co to mogło znaczyć? Czy Wayne spotkał naszych wojowników i został przez nich
pobity? Czy też te konie pędzone na nas, były fortelem wojennym, jakimś szalonym i nowym
podstępem, w których wynajdowaniu Wayne tak się lubował. Czy chciał zniknąć razem ze
swoimi ludzmi, a może ukryć się gdzieś w domach?
Nigdy nie podziwiałem do tego stopnia inteligencji żadnego człowieka (nie wyłączając
samego siebie), jak w tym momencie podziwiałem inteligencję Wilsona. Bez jednego słowa
wskazał halabardą, którą wciąż trzymał w ręku, na południową część ulicy. Każdy wie, że uli-
ce, które prowadzą ku szczytowi Campden Hill, są tak bardzo strome, że wydają się podobne
do schodów. Byliśmy właśnie naprzeciwko Aubrey Road, która jest najbardziej stroma. I da-
leko trudniej byłoby jechać tam na nieujeżdżonych pod wierzch koniach, niż wejść piechotą.
W lewo zwrot! ryknął Wilson. Oni tędy przeszli dodał zwracając się do
mnie, gdyż stałem tuż przy nim.
Dlaczego zaryzykowałem pytanie.
Nie mogę nic powiedzieć na pewno odpowiedział generał z Bayswater. Ale
musieli wdrapać się tędy i to bardzo szybko. Po prostu puścili konie luzem, ponieważ nie
mogli ich zabrać ze sobą. I zdaje mi się, że wiem, dlaczego to zrobili. Pragnęli przedostać się
przez to wzgórze do Kensingtonu, albo do Hammersmithu, albo jeszcze gdzie indziej, i jeżeli
uderzyli tu, to dlatego, że ta okolica leży tuż poza linią naszych placówek. Głupcy z nich
swoją drogą, że nie poszli dalej tą ulicą. Zaledwie minęli naszą ostatnią pikietę. Lambert musi
być stąd nie dalej jak o czterysta kroków. Dałem już mu znać.
Lambert! wykrzyknąłem. Czyżby to młody Wilfryd Lambert, mój przyjaciel!
Tak, rzeczywiście, imię jego jest Wilfryd odpowiedział generał. Taki niepowa-
żny facet z dużym nosem, był kiedyś z niego wielki elegant. Tego rodzaju ludzie zawsze
zaciągają się jako ochotnicy, gdy tylko napatoczy się jakaś wojna, a najciekawsze jest to, że
zwykle zupełnie dobrze dają sobie radę. Lambert jest też zdecydowanie dobrym żołnierzom.
Uważałem zawsze %7łółtych z zachodniego Kensingtonu za najsłabszy punkt naszej armii. A on
ich bardzo podciągnął, choć jest podwładnym Swindona, tego skończonego osła. Na przykład
wczoraj wieczorem w ataku, z Pembridge Road, Lambert wykazał wielką odwagę.
Jeszcze większą odwagę wykazał dawniej odparłem. Skrytykował moje poczucie
humoru. Była to jego pierwsza potyczka.
Uwaga ta, muszę z żalem wyznać, nie zrobiła żadnego wrażenia na znakomitym dowód-
cy armii sprzymierzonych. Wdrapaliśmy się właśnie na ostatni odcinek Aubrey Road, a była
ona tak stroma, że przypominała staroświecką mapę, opartą o ścianę. Na przykład rosły
wzdłuż niej dwa szeregi drzewek, umieszczone jedne nad drugimi, zupełnie jak na starych
mapach.
Zadyszani dosięgliśmy szczytu. Mieliśmy właśnie skręcić za róg ulicy w miejscu, które
jak gdyby w przeczuciu naszych walk rycerskich, staczanych za pomocą szpady i topora,
nazwano Tower Crecy, gdy nagle zostaliśmy uderzeni w sam żołądek (nie mogę inaczej się
wyrazić) przez hordę ludzi walących się na nas. Ludzie ci nosili na sobie czerwone uniformy
Wayne'a; halabardy ich były połamane, czoła zakrwawione, ale my pod wpływem impetu ich
ucieczki stojąc na szczycie wzgórza aż się zachwialiśmy.
Ten dzielny Lambert! zawołał nagle niewzruszony Wilson z Bayswater, teraz
niezdolny do opanowania swego podniecenia. Diabelsko dzielny, stary Lambert! A więc
już się zjawił! Pędzi ich z powrotem na nas! Hurra! Hurra! Naprzód, Zielona Gwardio!
Rzuciliśmy się za róg ulicy ku wschodowi, a pierwszy biegł Wilson wymachując hala-
bardą...
Czy wolno mi teraz będzie pozwolić sobie na trochę osobistych uwag? Każdy to lubi,
zwłaszcza w wypadku, gdy obiera formą haniebnego wyznania. Zresztą rzecz dlatego jest
interesująca, ponieważ dowodzi, do jakiego stopnia przyzwyczajenia czysto artystyczne stały
się moją drugą naturą. Była to przecież przygoda najbardziej podniecająca w moim życiu i
doprawdy podniecenie moje było bardzo gwałtowne. A jednak pierwsze wrażenie, jakie
odniosłem, kiedy zakręciłem za rogiem ulicy, było zupełnie nie związane z bitwą. Oto jak
piorun z nieba uderzyła we mnie wysokość wieży ciśnień na Campden Hill. Nie wiem, czy
Londyńczycy zdają sobie sprawę, jaka się ona wysoka wydaje, gdy się wychodzi właśnie tą
drogą. Przez sekundę czułem, że u stóp tej wieży wojna jest błahostką. I wydało mi się też, że
byłem poprzednio upojony jakimś nierozumnym szaleństwem i że dopiero ten wyniosły cień
rozjaśnił mój umysł. W chwilę pózniej uprzytomniłem sobie, że u stóp tego olbrzyma działo
się jednak coś, co było trwalsze niż kamienie i więcej nieposkromione niż najzawrotniejsza
wysokość było to cierpienie ludzkie. I zrozumiałem, że w porównaniu z tym cierpieniem
przygniatająca ogromem wieża była niczym, po prostu rurą z kamienia, którą ludzkość mogła
złamać jak cienką laseczkę.
Nie wiem sam, dlaczego tak się rozwiodłem nad tą głupią, starą wieżą ciśnień, która w
najlepszym razie była tylko wspaniałym tłem. A tym była na pewno, posępnym i przerażają-
cym pejzażem, na którego tle odcinały się nasze postacie. Ale prawdziwym powodem mojego
wzruszenia było nagłe i gwałtowne przejście od wieży z kamienia do człowieka z krwi i ko-
ści. Bo pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, strząsnąwszy z siebie, że tak powiem, cień wieży, był
człowiek i to człowiek, którego znałem.
Lambert stał na następnym zakręcie ulicy, która biegnie dokoła wieży ciśnień, a sylwe-
tka jego wyraznie zarysowała się w blasku wschodzącego księżyca. Wyglądał wspaniale, jak
bohater, ale miał w sobie coś jeszcze bardziej interesującego. Tak się złożyło, że przybrał
właśnie teraz tę samą chełpliwą postawę, co piętnaście lat temu, gdy zakręciwszy młynka
laską, wbił ją potem w ziemię, aby mi powiedzieć, że cała moja subtelność jest tylko bzdurą. I
[ Pobierz całość w formacie PDF ]