[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tej chwili ponad wszystko na świecie, ani się ruszył ani nie przemówił. Czuła, że serce drętwieje jej w
piersi. Gdyby dał choć jakiś znak, jakiś dowód istnienia!
Od tyłu szopy rozległ się groźnie pomruk tłumu, surowy i dziki, jak bełkot morza. Ale zanim ów
pomruk dotarł do przodu, do grupy ludzi, oniemiałych po prostu i bezmyślnie zapatrzonych, ręka
Salta-sha szybko ujęła ramię Julii i pociągnęła ją za sobą lekko, lecz stanowczo.
— Po tym wszystkim, moja droga — rzekł Saltash półgłosem — najmądrzej będzie zniknąć i iść po
linii najmniejszego oporu.
Poszła teraz za nim, nieomal mechanicznie. Pomruk tymczasem wezbrał do wrzawy, ale Julii się
zdawało, że nie słyszy go nawet. Poddała się ręce, która powiodła ją za sobą, nie zdając sobie sprawy,
co zamierza uczynić. Gdy znalazła się wreszcie na tyłach estrady, dostrzegła Dicka, który uwijał się w
tłumie. Był blady, przybity, ale zaciśnięte usta dodawały mu jakiejś grozy. Oczy mu lśniły, jak czarne
onyksy. Przeszedł obok niej, nie patrząc jej w twarz, przedzierał się naprzód, by uciszyć burzę, którą
właśnie rozpętała i zdawał się nie zważać na jej bliską obecność.
Ów wysoki mężczyzna szedł obok niego. Nie miał już na głowie skórzanej kominiarki, a gdy
przeszedł obok Julii, zatrzymał się nagle i spojrzał jej w twarz. Na ustach igrał mu cyniczny
uśmieszek. Wyraz jego twarzy był dziwnie stanowczy. Jeszcze więcej, niż stanowczy: nieubłagany,
nieugięty. Oczy miał zimne jak krążki ze stali.
Pochylił się przed nią i przemówił znienacka:
— Wiedziałem o tym przecież, że prędzej, czy później spotkam gdzieś panią, łaskawa lady Jo.
Wprawdzie gierka się udała, ale straciła pani teraz szanse wygranej.
Spojrzała mu w twarz, lecz nie dała odpowiedzi. Odwróciła się zaraz i przylgnęła bliżej do ramienia
Saltasha. Yardley zaśmiał się. Ostry jego śmiech przeszył jak ostrze serce Julii.
— Idź pan do diabła! — zgromił go Saltash. — Tam jest pańskie miejsce i tam pan należy.
Oczy Yardleya jeszcze bardziej pobladły.
— I ty przeciwko mnie? — zawołał szyderczo. — Ale życzę panu szczęścia, baw się pan dobrze!
Poszedł po tych słowach. Ramię Saltasha jak stalowa sprężyna ujęło Julię. Powiódł ją na oślep ku
drzwiom za estradą. Oparła się na nim, gdy schodzili ze stopni. Zdawało jej się teraz, że kroczy jak we
śnie.
Gdy znaleźli się na dworze, uderzył ją nagle chłód wieczoru. Jakiś •dziwny dreszcz potrząsnął jej
ciałem.
Przystanęła na chwilę i poczęła nadsłuchiwać. W szopie ucichło. Wrzawa i zgiełk ustały znienacka.
Wśród głębokiej ciszy rozlegał się tylko głos jej męża.
— Chodźmy — rzekł Saltash, pochylając się nad nią.
Ale Julia się wahała. Jeszcze dalej błądziła wśród mroków ciemności.
— Czy też nic mu nie zagraża? — spytała niespokojnie. Saltash się zaśmiał.
— Naturalnie, że nic. Czy nie wie pani o tym, że traktują go jak boga? Chodźmy — powtórzył.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]