Indeks IndeksCherry, C J Cyteen 3, La VindicacionSurrender Your Love 2 Conquer Your LoveCassandra Pierce [Darkisle 01] Heirs to Darkisle [Siren Classic] (pdf)Maciej Kazimierz Sarbiewski De perfectaWzdłuż Wisły Dniestru i Zbrucza Wędrówki po GalicjiChild_Maureen_Razem_przez_zycie_01Koontz R. Dean Braciszek OddGR989. Sullivan Maxine Smak dawnych pieszczotAn Incestuous PartyOke Janette MiśÂ‚ośÂ›ć‡ przychodzi śÂ‚agodnie 03 DśÂ‚uga podróśź miśÂ‚ośÂ›ci
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    błąkali się we dwójkę. Wreszcie, po jednej z ostrzejszych dysput, rozeszli
    się w przeciwne strony świata: Judym wrócił do Paryża, a Korzecki do kraju.
    Teraz widok towarzysza szwajcarskiego był dla doktora przykry nie do
    zniesienia. Tamten chodził wolnym krokiem po sali, wydalał się na peron,
    znowu wracał&
    Był to przystojny mężczyzna. Wysoki, kształtny, pełen dystynkcji. Ubrany
    był nie tylko według ostatniego wzoru mody, ale u doskonałego krawca. Jego
    jasne palto i podróżna czapeczka, żółte trzewiki i ręczna walizka tak
    dalece wyróżniały się od wszystkiego, co było w sali, że wyglądał niby
    jakiś utwór cywilizacji zachodnioeuropejskiej na tle szarych kulfonów
    małopolskich.
    Pierwszy pociąg zabrał znaczną część gości i odwiózł w którąś stronę
    świata. Judym nie wiedział, dokąd ci ludzie wyjechali. Było mu najzupełniej
    wszystko jedno, w którą stronę i do jakiego celu sam się uda. Jechał w
    kierunku Warszawy, do wspólnego, wielkiego domu wszystkich tułaczów, ale
    kiedy tam przybędzie, czy się w drodze zatrzyma i gdzie to nastąpi  z tego
    wcale nie zdawał sobie sprawy.
    Zatopiony w sobie, nie zwrócił wcale uwagi, że Korzecki przed nim stanął.
    Spostrzegł się wtedy dopiero, gdy tamten mówił:
     Przecz że to szanowny eskulap ma minę tak *zmachlajdezowaną*?
    Judym drgnął i krzywe spojrzenie cisnął w natręta. Wyciągnął rękę i dotknął
    jego śliskiej rękawiczki.
     Skądże i dokąd jedziecie?  mówił wolno, w sposób prawie obelżywy.
     Ja do siebie. A wy?
     A ja& przed siebie.
     Jest to wcale oryginalny kierunek! Prowadzi niby do jakiego mieszkania
    czyli też na wzór punktu poruszającego się w przestrzeni?&
    Judym formalnie dławił się wyrazami. Z niechęcią, z przymusem podniósł oczy
    na towarzysza. Była to ta sama twarz, ale jeszcze bardziej trudna. Jak
    niegdyś, podobnie do dwu płomieni pełgały jej oczy. Czarne, głębokie,
    smutne oczy. Częstokroć zarobione do cna i upadłe, kiedy indziej świecące
    się od nienawiści i potęgi, jak białe kły tygrysa. Jedno z nich, lewe, było
    jakby większe i bardzo często całkowicie znieruchomiałe. Najszczerszy ich
    wyraz, najbardziej prawdomówny  był ironią. Ten wzrok nieznośny,
    przenikliwy jak promień Roentgena, uparty, ciężki, zapierał czasem
    mówiącemu dech w piersi, niby ciemny otwór lufy rewolweru raptem
    przystawionej do czoła. Judym bał się zawsze tych spojrzeń, bardziej niż
    najlepiej zbudowanych sylogizmów. Bezlitosna ich badawczość nie ufała ani
    jednej sentencji wypowiadanej przez usta i zdawała się zapuszczać palce do
    korzeni każdej myśli, każdego wzruszenia, każdego odruchu, do tych rzeczy
    skrytych, jakich człowiek sam w sobie spostrzec nie ma siły. Wzrok
    Korzeckiego szpiegował w rozmówcy każdą, choćby najlepiej schowaną,
    nieprawdę, pozę, każdy drobny fałsz. A znalazłszy taką gratkę, rzucał się z
    radością, z dziką uciechą i bawił się jej podrygami, jak kot myszą
    schwytaną w szpony. Tysiące udanych zdziwień, sfabrykowanych wylewów
    admiracji, chytrych podnieceń do dalszej, niewinnej blagi strzelały z jego
    czarnych zrenic, jakby żywym srebrem powleczonych. Aż wreszcie wypełzało z
    nich wejrzenie prawdziwie szatańskie, tępy cios w piersi, który odbierał
    mowę i paraliżował myśli.
     Słyszałem coś, piąte przez dziesiąte, że zamieszkaliście na wsi  mówił
    siadajÄ…c przy stole.
     W zakładzie leczniczym&
     Ach, prawda! W Cisach.
     Tak, w Cisach.
     No i dobre to miejsce?
     Niezupełnie.
     Pochlebiam sobie, że jednak można wytrzymać?
     Właśnie wyjechałem stąd.
     Na długo?
     Na zawsze.
     Voilà! Na zawsze& Nie lubiÄ™ tego wyrazu:  na zawsze & Czyżby warunki
    rzeczowe?
     Powiem wam, Korzecki, otwarcie: jestem bardzo rozklekotany. Do tego
    stopnia, że mi mówić trudno. Nie gniewajcie się, z łaski swojej.
     Już to zauważyłem i przepraszam. Dobrze przynajmniej, że człowiek gada
    otwarcie. Znam siÄ™ na tym i pierzcham jak senne marzenie. Tylko jedno
    maleńkie słóweczko: dokąd jedziecie? Może wam trzeba pieniędzy albo czegoś
    w rodzaju pomocy?
     Nie, nie! JadÄ™, zdaje siÄ™, do Warszawy.
    W tej chwili, gdy to mówił, usłyszał gdzieś niedaleko, w pobliżu siebie,
    głos Joasi. Serce ścisnęło się w nim i oczy zaszkliły, jakby z nich życie
    uciekło.
     Powiem parę frazesów&  rzekł Korzecki  i odejdę. Czy można?
     Ależ mówcie.
     Otóż tak: jedz dobrodziej ze mną do Zagłębia. Na krótko czy na długo  to
    wasza rzecz. Odpocznie ciało, odpocznie duch, rzucicie okiem&
     Nie, nie! Ja nie mogę nigdzie jechać.
     Powiem nawet więcej: w jednym przedsiębiorstwie jest tam teraz wakujące [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •