[ Pobierz całość w formacie PDF ]
błąkali się we dwójkę. Wreszcie, po jednej z ostrzejszych dysput, rozeszli
się w przeciwne strony świata: Judym wrócił do Paryża, a Korzecki do kraju.
Teraz widok towarzysza szwajcarskiego był dla doktora przykry nie do
zniesienia. Tamten chodził wolnym krokiem po sali, wydalał się na peron,
znowu wracał&
Był to przystojny mężczyzna. Wysoki, kształtny, pełen dystynkcji. Ubrany
był nie tylko według ostatniego wzoru mody, ale u doskonałego krawca. Jego
jasne palto i podróżna czapeczka, żółte trzewiki i ręczna walizka tak
dalece wyróżniały się od wszystkiego, co było w sali, że wyglądał niby
jakiś utwór cywilizacji zachodnioeuropejskiej na tle szarych kulfonów
małopolskich.
Pierwszy pociąg zabrał znaczną część gości i odwiózł w którąś stronę
świata. Judym nie wiedział, dokąd ci ludzie wyjechali. Było mu najzupełniej
wszystko jedno, w którą stronę i do jakiego celu sam się uda. Jechał w
kierunku Warszawy, do wspólnego, wielkiego domu wszystkich tułaczów, ale
kiedy tam przybędzie, czy się w drodze zatrzyma i gdzie to nastąpi z tego
wcale nie zdawał sobie sprawy.
Zatopiony w sobie, nie zwrócił wcale uwagi, że Korzecki przed nim stanął.
Spostrzegł się wtedy dopiero, gdy tamten mówił:
Przecz że to szanowny eskulap ma minę tak *zmachlajdezowaną*?
Judym drgnął i krzywe spojrzenie cisnął w natręta. Wyciągnął rękę i dotknął
jego śliskiej rękawiczki.
Skądże i dokąd jedziecie? mówił wolno, w sposób prawie obelżywy.
Ja do siebie. A wy?
A ja& przed siebie.
Jest to wcale oryginalny kierunek! Prowadzi niby do jakiego mieszkania
czyli też na wzór punktu poruszającego się w przestrzeni?&
Judym formalnie dławił się wyrazami. Z niechęcią, z przymusem podniósł oczy
na towarzysza. Była to ta sama twarz, ale jeszcze bardziej trudna. Jak
niegdyś, podobnie do dwu płomieni pełgały jej oczy. Czarne, głębokie,
smutne oczy. Częstokroć zarobione do cna i upadłe, kiedy indziej świecące
się od nienawiści i potęgi, jak białe kły tygrysa. Jedno z nich, lewe, było
jakby większe i bardzo często całkowicie znieruchomiałe. Najszczerszy ich
wyraz, najbardziej prawdomówny był ironią. Ten wzrok nieznośny,
przenikliwy jak promień Roentgena, uparty, ciężki, zapierał czasem
mówiącemu dech w piersi, niby ciemny otwór lufy rewolweru raptem
przystawionej do czoła. Judym bał się zawsze tych spojrzeń, bardziej niż
najlepiej zbudowanych sylogizmów. Bezlitosna ich badawczość nie ufała ani
jednej sentencji wypowiadanej przez usta i zdawała się zapuszczać palce do
korzeni każdej myśli, każdego wzruszenia, każdego odruchu, do tych rzeczy
skrytych, jakich człowiek sam w sobie spostrzec nie ma siły. Wzrok
Korzeckiego szpiegował w rozmówcy każdą, choćby najlepiej schowaną,
nieprawdę, pozę, każdy drobny fałsz. A znalazłszy taką gratkę, rzucał się z
radością, z dziką uciechą i bawił się jej podrygami, jak kot myszą
schwytaną w szpony. Tysiące udanych zdziwień, sfabrykowanych wylewów
admiracji, chytrych podnieceń do dalszej, niewinnej blagi strzelały z jego
czarnych zrenic, jakby żywym srebrem powleczonych. Aż wreszcie wypełzało z
nich wejrzenie prawdziwie szatańskie, tępy cios w piersi, który odbierał
mowę i paraliżował myśli.
Słyszałem coś, piąte przez dziesiąte, że zamieszkaliście na wsi mówił
siadajÄ…c przy stole.
W zakładzie leczniczym&
Ach, prawda! W Cisach.
Tak, w Cisach.
No i dobre to miejsce?
Niezupełnie.
Pochlebiam sobie, że jednak można wytrzymać?
Właśnie wyjechałem stąd.
Na długo?
Na zawsze.
Voilà! Na zawsze& Nie lubiÄ™ tego wyrazu: na zawsze & Czyżby warunki
rzeczowe?
Powiem wam, Korzecki, otwarcie: jestem bardzo rozklekotany. Do tego
stopnia, że mi mówić trudno. Nie gniewajcie się, z łaski swojej.
Już to zauważyłem i przepraszam. Dobrze przynajmniej, że człowiek gada
otwarcie. Znam siÄ™ na tym i pierzcham jak senne marzenie. Tylko jedno
maleńkie słóweczko: dokąd jedziecie? Może wam trzeba pieniędzy albo czegoś
w rodzaju pomocy?
Nie, nie! JadÄ™, zdaje siÄ™, do Warszawy.
W tej chwili, gdy to mówił, usłyszał gdzieś niedaleko, w pobliżu siebie,
głos Joasi. Serce ścisnęło się w nim i oczy zaszkliły, jakby z nich życie
uciekło.
Powiem parę frazesów& rzekł Korzecki i odejdę. Czy można?
Ależ mówcie.
Otóż tak: jedz dobrodziej ze mną do Zagłębia. Na krótko czy na długo to
wasza rzecz. Odpocznie ciało, odpocznie duch, rzucicie okiem&
Nie, nie! Ja nie mogę nigdzie jechać.
Powiem nawet więcej: w jednym przedsiębiorstwie jest tam teraz wakujące
[ Pobierz całość w formacie PDF ]