[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w stanie przekonać. Dlatego mądry lekarz nie będzie z tobą dyskutował ani cię do czegokolwiek
namawiał. Będzie cię leczył i tylko słuchał. On jest mądry i wie, że żyjąc pod znakiem bólu
i cierpienia, odbierasz świat w sposób zdeformowany pesymizmem, destrukcją.
Totalne zaburzenie percepcji wszelkich docierających do ciebie informacji sprawia, że
terazniejszość jest zdekomponowana, zniekształcona, a wskutek paraliżującego lęku i uczucia
zagrożenia nie jesteś w stanie myśleć o przyszłości. Stoisz przed krzywym zwierciadłem.
Widziałeś takie w wesołym miasteczku. Tyle że teraz wypaczone odbicie, które do ciebie
dociera nie śmieszy. Wprost przeciwnie, napawa obrzydzeniem i lękiem. Wpatrując się w nie, nie
rozumiesz, nie rozpoznajesz już niczego. Ogarnia cię obezwładniający zamęt. Wszystko jest
koślawe, wyolbrzymione i w swej deformacji koszmarne. Każde smutne wydarzenie jest dla
ciebie prawdziwym końcem świata, najmniejsze niepowodzenie urasta do rangi porażki,
nieprzychylną uwagę na swój temat utożsamiasz natychmiast z odtrąceniem. Jedno wielkie
poplątanie z pomieszaniem.
Mylisz smutek z tragedią, przykrość z katastrofą, krytykę bliznich z potępieniem. Koszmarny
jest obraz, przed którym stoisz. Bezlitosne jest lustro, które tak deformuje, zniekształca. Nie
wpatruj się w nie dłużej. Nie pozwól, aby cię zniszczył ten odpustowy rekwizyt. Nie czekaj.
Zniszcz je, rozbij na najdrobniejsze kawałki lub chociaż odwróć się i odejdz.
Niestety. Ja wiem, nie możesz tego zrobić. To krzywe zwierciadło, o którym mówię i które
cię zgubi, jest w tobie...
* * *
W pokoju jest coraz bardziej duszno. Powietrze toporne i lepkie dławi. Jedna wielka gula
rozgoryczenia i żalu kładzie się ciężarem na piersiach, opasuje głowę. Trudno mi oddychać, nie
jestem w stanie myśleć. Wykończyły mnie te masochistyczne rozważania. Nie mogę się jednak
poddać. Muszę kontynuować tę bolesną introspekcję. Raz jeszcze rozważyć przyczyny i skutki,
aby wyciągnąć wnioski, znalezć rozwiązanie.
Zaczynam rozumieć, że sama sobie muszę wreszcie pomóc. Bez tego nie mam szans. Jestem
gotowa na wszystko, co mogłoby tylko sprawić, że pęknie wreszcie opasująca mnie obręcz.
Obręcz, która mnie więzi od lat. Szkoda tylko, że czuję się taka słaba i w gruncie rzeczy mocno
sceptyczna. Do obrony, do walki niezbędne są siła i wiara, a mnie akurat obu tych atutów brak.
No cóż, dobre chęci też się liczą. Wiem coś na ten temat, bo jeszcze wczoraj nie miałam ich
nawet za grosz.
Sama więc już nie wiem, czy sobie pomogę tym roztrząsaniem przebiegu choroby, czy raczej
zaszkodzę. W stanie w jakim jestem obecnie, nie mam już chyba zbyt dużo do stracenia.
Przymierzę się zatem jeszcze raz, zanurzę się w przykrą przeszłość, pozwolę przemówić
bolesnym wspomnieniom. A nuż obróci się to jednak na dobre.
Tak więc depresja szła przez moje życie jak tornado. Mniej lub bardziej oczekiwana
pojawiała się zawsze ostro i gwałtownie, przygniatając mnie i dusząc całkowicie. Jej cykliczne
nawroty stawały się coraz częstsze, za to w swej przyczynowości coraz mniej zrozumiałe. Za
każdym też razem dokonywała ona we mnie poważniejszych spustoszeń. Mogłabym się
porównać do umęczonego drzewa, które wskutek ciągłych urazów traci swoje siły witalne
i zaczyna próchnieć od środka. Ja też jak ono, po każdym uderzeniu stawałam do życia ze
wzmagającym się wysiłkiem, coraz bardziej wewnętrznie zdruzgotana, spopielona.
Straszne to były lata i cholernie długie. Mocno poturbowała mnie ta choroba. A przecież
w odróżnieniu od wielu nieszczęśników, nie borykałam się z nią sama. Pomijając pierwszą
depresję, wszystkie kolejne przebiegały pod czujnym okiem i wspomożeniem lekarza psychiatry.
Dlaczego więc tak się to wszystko przeciąga, nie ustępuje, a nawet wręcz pogłębia? Czyżby był
gdzieś błąd w sztuce? Może jak zwykle wina za nieskuteczność dotychczasowego leczenia leży
tylko w moim nastawieniu, w braku koordynacji lub czegoś innego. Możliwe.
To fakt, że biegałam do lekarzy. Sama teraz jednak widzę, że szukałam pomocy wyłącznie
doraznej, domagałam się leczenia objawowego. Na zasadzie zle się czujesz, bierz receptę, wsyp
w siebie określoną działkę prochów i czekaj, aż ci przejdzie, a potem jazda dalej. Jakoś nie
brałam sobie zbytnio do serca tych złowieszczo-brzmiących medycznych określeń i pojęć.
Jest takie ładne francuskie wyrażenie mieć kafary. To jak po naszemu chandra, trochę
więcej niż muchy w nosie. I ja te moje psychiczne przyłamania, kryzysy, przynajmniej do
pewnego momentu, traktowałam trochę w ten sposób.
Bardziej interesowało mnie zródło tych doznań, bezpośrednie ich przyczyny.
Koncentrowałam się raczej na usiłowaniach w kierunku zmiany nie najweselszych warunków
mojego życia, czyniąc je odpowiedzialnymi za nie najweselszy stan mojej psychiki. Były tu
desperackie próby rozwodu, usamodzielnienia się, podjęcia pracy. Szarpałam się na wszystkie
strony, tracąc coraz drastyczniej kontrolę nad własnym życiem i co gorsze, zupełnie nie zdając
sobie z tego sprawy.
A depresja drążyła we mnie swoje koryto, aby posiąść mnie za każdym razem łatwiej
i bardziej władczo. Początkowo można jeszcze było rozróżnić w chorobie poszczególne etapy
z jej preludium, nasileniem, cofnięciem. Pózniej poszło wszystko jakby na skróty. Gwałtowny
atak, siła uderzenia z punktu nokautująca, za to z ustępowaniem szło powoli i opornie.
A ja dalej szukałam tylko przyczyn, powodów, nie chcąc uznać, że ta choroba jest poza
wszelką logiką i obiektywnym uwarunkowaniem. Liczy się wyłącznie ona sama z własnymi
prawidłami nieuczciwej gry i skutkami, jakie pozostawia. Natomiast skutki nie interesowały mnie
nigdy. Nie zastanawiałam się nad nimi, nie myślałam do czego mogę się wreszcie tym wszystkim
doprowadzić. Za to teraz już wiem. Poznałam diabła na własnej skórze. Szkody są bardzo duże,
błędy fatalne, wątpię nawet czy odwracalne. Daleko to wszystko zaszło, zbyt daleko. Oby tylko
nie było już za pózno na kontratak lub odwrót.
Złożona i skomplikowana sprawa. Widzę, że nawet tak dotąd optymistyczni tutejsi lekarze
z powątpiewaniem zaczynają kręcić głowami i coś za dużo szepczą sobie na mój temat po kątach.
Musiało się coś gdzieś zablokować, zakleszczyć i nie popuszcza. Już po raz czwarty od kiedy tu
jestem, zmieniają mi leczenie i nic, poprawy nie ma żadnej. A ja głupia wierzyłam, że garstką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]