[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- A jaką pozycję zajmują umiejętności i intelekt w oczach świata, panno Brabant?
- Cóż, bardzo poślednią, tak sądzę! Umiejętności kobiety są godne pochwały pod
warunkiem, że ograniczają się do rysowania i gry na fortepianie, ale i tak nie mogą
zastąpić urody.
- Mówi pani bez ogródek - skonstatował Barney z namysłem.
- Chodzi panu o zasady obowiązujące w społeczeństwie? Są tak głupie i zmienne,
że zasługują na pogardę! - Lavender uśmiechnęła się do niego. Między jego
brwiami dostrzegła niewielką zmarszczkę, która znikła, gdy ich spojrzenia się
spotkały. Lavender ni stąd, ni zowąd zrobiło się bardzo gorąco. Raptownie
umilkła, udając, że koncentruje się na krokach tańca.
Taniec z Barneyem rozpraszał ją bardziej, niż mogła się spodziewać; dotyk jego
ręki przywołał wspomnienia ich spotkania w lesie, a jego bliskość wprawiła ją w
zakłopotanie tak samo jak wtedy. Lavender nawykła do kontroli nad swoimi
emocjami, toteż uznała tę słabość za wielce niepokojącą.
- Może powinniśmy dostosować się do konwenansów i zmienić temat rozmowy,
panie Hammond - powiedziała niespodziewanie. - Dobrze się pan bawi?
- Doskonale. Lord i lady Covingham są bardzo mili.
- Barney natychmiast wszedł w nową rolę. - Pani przyjaciółka, panna Covingham,
to czarująca panna, nieprawdaż?
Lavender ogarnęło to samo złe przeczucie, które pamiętała z przyjęć i balów
podczas pobytu w Londynie. Ilekroć dochodziła do wniosku, że wreszcie poznała
sympatycznego mężczyznę, z którym da się rozsądnie porozmawiać, wychodziło
na jaw, że on chciał rozprawiać wyłącznie o jej towarzyszkach, naturalnie ładniej-
szych od niej. To, że Barney Hammond zachował się dokładnie tak samo, tylko
pogorszyło sytuację.
- Och, Frances to najmilsze stworzenie, jakie można sobie wyobrazić -
przytaknęła, pozornie lekkim tonem
- i moja dobra przyjaciółka. Od pierwszego dnia naszego pobytu w Riding Park.
- Powiedziała mi, że bardzo panią podziwia - oznajmił Barney z uśmiechem. -
Przyznała, że chciałaby być przynajmniej w połowie tak starannie wykształcona,
jak pani, choć zważywszy pani niedawne uwagi, zachodzi obawa, że nie potraktuje
pani tego jak komplement!
Lavender uśmiechnęła się.
- Cóż, wiem. że Frances nie zwykła owijać w bawełnę, toteż jestem wdzięczna, że
ceni moje umiejętności. Skoro jednak jej guwernantką była Caro, nic dziwnego, że
dostrzega wartość wiedzy.
Rozległy się końcowe takty muzyki, tancerze wymienili ukłony i dygi, po czym
nadeszła pora kolacji. Z drugiego końca sali pomachała do nich Caroline.
- Chcielibyście zjeść kolację z nami? - spytała, podchodząc i wsuwając rękę pod
ramię Lavender. -Właśnie przytrafiło mi się coś zabawnego. Rozmawiałam z tym
wstrętnym panem Saltonem. Był nawet całkiem miły do chwili, kiedy
powiedziałam, że kiedyś pracowałam u Covinghamów. Wówczas drgnął, skłonił
się lekko i powiedział, że omyłkowo wziął mnie za przyjaciółkę rodziny. Po czym
szybko odszedł.
- A ja nie zdążyłem go zmieść z powierzchni ziemi - dokończył Lewis, z pewnym
żąłem. - Bezczelny młokos!
- Annę mówiła mi, że niedawno odziedziczył majątek po wuju i napawa się swoim
znaczeniem - dodała Caroline. - Mniejsza o to. Porozmawiajmy lepiej o czymś
przyjemniejszym.
Gawędzili miło o Northampton, miejscowych rozrywkach i koncertach, aż kolacja
dobiegła końca i Barney przeprosił towarzystwo, by zatańczyć z kolejną z
protegowanych Annę Covingham.
- Pan Hammond ma dziś wielkie powodzenie - zauważyła Caroline, pozornie
zdawkowo - i widać, że czuje się w tym otoczeniu jak u siebie. To doprawdy
niezwykły młody człowiek. Nie sądzisz?
- O, tak, jest bardzo miły - przytaknęła Lavender skwapliwie, mając nadzieję, że w
jej głosie nie wyczuwa się, iż obojętność jest udawana.
- No, nie brzmi to zbyt entuzjastycznie - zauważyła Caroline z błyskiem w oku.
Pech chciał, że pod koniec balu Lavender znów spotkała nieuprzejmego pana
Saltona. Poszła na górę wziąć szal dla Caroline i w drodze powrotnej zatrzymała
się w długiej galerii, chcąc się przyjrzeć portretom Coving-hamów. Wisiał tam
między innymi portret lady Annę jako młodej dziewczyny, w którym bez trudu
dostrzegła podobieństwo, portret lorda Freddiego, a obok niego niewielki
wizerunek jakiegoś dżentelmena w złoconej ramie. Byłaby go minęła, bo wisiał w
nieoświetlonym rogu, ale coś przyciągnęło jej uwagę. Podeszła bliżej.
Dżentelmen na obrazie był młody i ciemnowłosy, o nieprzeniknionym wyrazie
twarzy, która wydała jej się dziwnie znajoma. Lavender właśnie zastanawiała się,
kiedy i gdzie go widziała, gdy tuż obok usłyszała kroki i czyjeś ramię bezczelnie
objęło ją w talii. Odwróciła się szybko, stając twarzą w twarz z poczerwieniałym
panem Saltonem i wzdrygnęła się, bo poczuła odór wina w jego oddechu.
- Panna Brabant! Kręci się tu pani celowo, szanowna pani?
avender próbowała dać krok do tyłu, ale trzymał ją mocno.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! - krzyknęła obrzydzeniem. - Proszę
zostawić mnie w spokoju!
Pan Salton znacząco łypnął okiem.
- Nie ma potrzeby udawać wstydliwej, moja panno. Wiem, że czekała pani na
mnie.
Niezdarnie pochylił się do przodu i Lavender poniewczasie uświadomiła sobie z
przerażeniem, że zamierzają pocałować. Gwałtownie odwróciła głowę i jego
wilgotne wargi dotknęły jej szyi. Zatrzęsła się z obrzydzenia.
- Panie Salton, zapomina się pan! Proszę mnie natychmiast puścić! - Próbowała
nadać swoim słowom ton władczości, ale zdawała sobie sprawę, że nie za bardzo
jej to wychodzi, bo z oburzenia i zaskoczenia brakowało jej tchu. Walczyła, kopiąc
go po łydkach najmocniej, jak zdołała w swoich balowych pantofelkach i
odpychała jego nachalne ręce. To postępowanie, aczkolwiek zapewne niezbyt
bolesne, okazało się skuteczne. Już i tak zarumienione oblicze pana Saltona
poczerwieniało jeszcze bardziej, a wreszcie zawył z wściekłości, chwytając
Lavender za nadgarstek.
- Ty mała złośnico! Zapłacisz za to.
- Czy mogę pani w czymś pomóc, panno Brabant? Pani Brabant posłała mnie po
panią. Jest trochę zaniepokojona, bo znikła pani na dość długi czas.
Lavender na jedną pełną udręki chwilę zamknęła oczy. Ten spokojny głos mógł
należeć tylko do Barneya Hammonda, któremu najwyrazniej przychodzenie jej z
pomocą weszło ostatnio w krew. Twarz jej płonęła z zakłopotania i wściekłości, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]