[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jutro trzeba będzie koniecznie sprawdzić, co z prysznicem. Przynajmniej nie będą wpadać na
siebie w łazience. Jeśli musiałby się golić w łazience pachnącej jej obecnością, to zaciąłby się
na pewno. Tak, nie będzie mu łatwo przebywać przez ten cały czas w towarzystwie pięknej,
atrakcyjnej i pociągającej kobiety.
Wrócił do pokoju, zapalił światło, żeby zanotować naprawę prysznica. Grzebał właśnie
wśród ubrań, poszukując pióra i jakiejś kartki, gdy usłyszał cichy szelest... Może słabe
westchnienie? Obrócił się i zamarł.
Naprzeciw niego stała Elizabeth, weszła do pokoju bez pukania. Była bardzo blada,
wyglądała na przestraszoną. Sploty rudych włosów wiły się na jej ramionach.
– Nie mogę znaleźć Wendy – powiedziała, oddychając ciężko. – Ona nie... Och!
Zbliżyła się do Culleya. Stali przez chwilę razem, patrząc na łóżko i małą dziewczynkę
śpiącą na środku.
Miała na sobie żółtą piżamkę, prawie w takim samym odcieniu jak jej włosy, rozsypujące
się jak promienie słońca na tle ciemnego pledu. Usta koloru pączków róż... zaczerwienione
policzki, rozrzucone ramiona... Uosobienie niewinności. Culley jeszcze nigdy w życiu nie
widział nic równie pięknego. Spojrzał na Elizabeth. Wyraz jej twarzy zaparł mu dech w
piersiach.
Elizabeth westchnęła.
– To chyba stanie się już zwyczajem – zauważył Culley ochrypłym głosem.
– Chciała powiedzieć kotom „dobranoc”. Mówiłam jej, że nie wolno, bo... – Spojrzała mu
błagalnie w oczy, po chwili opuściła wzrok na jego kimono. Ręka Culleya powędrowała w
miejsce, które tak zwróciło jej uwagę, i natknęła się na fragment odsłoniętej piersi.
– Nic nie szkodzi.
– Doktorze Ward, to się nigdy nie powtórzy, obiecuję. Wiem, ze Wendy nie powinna...
Culley dotknął jej ramienia i przysunął ją do siebie. Spojrzał głęboko w oczy – były szare
jak deszczowe niebo. Zauważył oznaki wyczerpania na jej twarzy i słabe drżenie ust. Poczuł
dziwny ciężar w piersiach.
– Moja matka powiedziała ci pewnie o mnie wszystko? – rzekł cicho.
Zmieszała się, ale mimo to kontynuowali temat, jakby był ostatnią deską ratunku.
– ... pewnie powiedziała ci, że jestem bliskim krewnym doktora Frankensteina, prawda?
Nie wiedziała, czy uśmiechnąć się, czy zachować powagę. Culley położył ręce na jej
ramionach, z trudnością opierając się pokusie dotknięcia jej nagiej szyi.
– Powiedziała ci pewnie o pokoju na poddaszu, gdzie przeprowadzam te wszystkie
szkaradne eksperymenty... I o tym, że trzymam w piwnicy nieostrożnych gości i używam
części ich ciał do swoich badań?
– Nic nie mówiła.
– Nie? – zdziwił się, po chwili zapytał cicho; – Więc dlaczego traktujesz mnie jak
jakiegoś potwora?
Przygryzła wargi.
– Wcale nie uważam, że jesteś potworem. Ale... – Jej wzrok powędrował znów w dół, na
jego kimono. – Jesteś moim pracodawcą – oświadczyła z prostotą.
Culley zsunął ręce z jej ramion. Odwróciła się w kierunku łóżka, ale był szybszy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]