Indeks IndeksDick_Philip_K_ _Transmigracja_Timothyego_ArcheraPhilip K. Dick Blade RunnerDick Philip Kosmiczne marionetkiHickman Katie Kurtyzany165. Worth Susan W labiryncie uczuć‡Debra White Smith [Lone Star Intrigue 01] Texas Heat (pdf)(1)Christie Agatha Niedokonczony portretComte, Auguste The Positive Philosophy of Auguste ComteHawksley Elizabeth PróbaLois McMaster Bujold The Spirit Ring v2
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • csw.htw.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Wykupiłem bilet wstępu i kazałem sobie dać program. Przeczytałem, że jeden z
    pechowych koni Nerissy będzie biegł po południu.
    Newmarket przypominał wszystkie inne tory wyścigowe świata. Trybuny, konie,
    bukmakerzy; atmosfera napięcia i fachowości; tradycji i ładu. Znałem to. Podszedłem do
    padoku, po którym oprowadzano już konie, mające wziąć udział w pierwszej gonitwie.
    Pośrodku stali grupkami właściciele i trenerzy, rozmawiając i wymieniając poglądy. Dokoła
    padoku gromadzili się co poważniejsi znawcy i krytycznym okiem przyglądali się komom.
    Różnice między końmi angielskimi a południowoafrykańskimi były minimalne. Te
    tutejsze były może raczej drobnokostne, ale miały bardzo piękne pęciny. Oprowadzali je nie
    tak jak u nas biali chłopcy stajenni w ciemnych ubraniach, ale czarni chłopcy w długich
    białych kitlach.
    Kierując się żelazną zasadą niestawiania nigdy na nie znane mi konie, nie podszedłem
    nawet do okienka, przy którym przyjmowano zakłady. Po chwili na padoku pojawili się
    dżokeje w barwnych jedwabnych strojach, - dosiedli koni i ruszyli na start. Kopyta bębniły
    twardo po wysuszonym terenie. Postanowiłem poszukać trenera Nerissy, Greville a Arknolda.
    Wiedziałem, że ma konia w następnej gonitwie, więc pewnie go teraz siodła.
    W drodze do boksów podszedł do mnie jakiś młody człowiek i lekko dotknął mojego
    ramienia.
    - Przepraszam bardzo - odezwał się - czy to pan Edward Lincoln?
    Skinąłem głową, uśmiechnąłem się lekko, ale nie stanąłem.
    - Pan pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Dan Cavesey. O ile mi wiadomo, jest
    pan przyjacielem mojej ciotki.
    To mnie zatrzymało. Wyciągnąłem dłoń, którą Dan uściskał serdecznie.
    - Wiedziałem, że pan przyjeżdża. Ciotka Nerissa zadepeszowała do Arknolda i
    zawiadomiła go, że ma pan tu być z okazji premiery jakiegoś filmu i że na pewno zjawi się
    pan na wyścigach. Więc, prawdę mówiąc, rozglądałem się za panem.
    Mówił miękkim, kalifornijskim akcentem, pełnym leniwego ciepła. Nic dziwnego, że
    spodobał się Nerissie: miał sympatyczną, opaloną twarz, szczere, jasne spojrzenie, lekko
    zmierzwione, ale gęste i błyszczące ciemnoblond włosy. Istny ideał młodzieńczej
    amerykańskiej urody.
    - Nie mówiła mi, że pan jest w Afryce Południowej - zauważyłem.
    - No nie - odparł Dan z rozbrajającym uśmiechem. - Myślę, że nawet o tym nie wie.
    Przyleciałem tu zaledwie kilka dni temu. Na wakacje. A jak się ma moja staruszka? Kiedy
    widziałem ją po raz ostatni, nie czuła się zbyt dobrze.
    Uśmiechał się beztrosko. Widocznie nie znał prawdy.
    - Obawiam się, że Nerissa jest poważnie chora - Naprawdę? Strasznie mnie pan
    zmartwił. Muszę do niej napisać. Zawiadomię ją, że jestem tutaj i że będę próbował
    zorientować się, co się właściwie dzieje z jej końmi.
    - A dzieje się coś?
    - Bo ja wiem? Jakoś w ogóle nie wygrywają. Właściwie jest to kiepska sprawa. -
    Znowu uśmiechnął się niemal po łobuzersku. - Jeżeli pan chce się wzbogacić, to proszę
    postawić w czwartej gonitwie na ósemkę.
    - Dziękuję - odparłem. - Nerissa wspomniała mi, że jej konie ostatnio w ogóle nie
    wygrywają.
    - Nie dziwię się, że o tym mówiła. Dzieje się z nimi coś niedobrego. Nie potrafiłyby
    wygrać, nawet gdyby im dać dziesieciominutowe fory i gdyby się przekupiło wszystkich
    dżokejów.
    - Czy pan nie orientuje się, dlaczego tak jest?
    - Nie mam pojęcia. Arknold okropnie się tym przejmuje. Mówi, że w życiu nie
    przytrafiło mu się coś podobnego.
    - Może to jakiś wirus? - zasugerowałem.
    - Wykluczone. Wtedy zachorowałyby wszystkie konie z tej stajni, a nie tylko konie
    ciotki. Rozmawiałem na ten temat z trenerem. Twierdzi, że nie ma żadnej koncepcji.
    - Chciałbym go poznać - rzuciłem mimochodem.
    - Oczywiście. Nic łatwiejszego. Ale zejdzmy z tego wiatru i napijmy się piwa, dobrze?
    Arknold ma konia w następnej gonitwie, ale pózniej na pewno chętnie z nami porozmawia.
    - Zwietnie - zgodziłem się i poszliśmy na piwo. Dan miał rację. Z południa wiał silny
    wiatr. Było chłodno i wiosna wydawała się bardzo odległa.
    Na oko chłopak mógł mieć jakie dwadzieścia lat. Niebieskie oczy, okolone ciemnymi
    rzęsami, i śnieżnobiałe zęby nadawały mu aż nazbyt typowo kalifornijski wygląd. Robił
    wrażenie młodzieńca, który nie zetknął się jeszcze z trudami życia; może i nie był
    maminsynkiem, ale ulubieńcem bogów był na pewno.
    Powiedział mi, że jest studentem Uniwersytetu Berkeley, że za kilka miesięcy otrzyma
    dyplom nauk politycznych. - Od dziś za rok będę miał college za sobą...
    - A jakie są pana dalsze plany? - zapytałem, żeby coś powiedzieć.
    Oczy chłopca rozbłysły uśmiechem.
    - Bo ja wiem, będę musiał coś wymyślić, ale na razie jeszcze nic nie wiem.
    Krzywda mu się nie stanie - pomyślałem - to dziecko szczęścia, takim to wszystko
    idzie gładko.
    Przyglądaliśmy się wspólnie następnej gonitwie. Koń Greville a przyszedł trzeci.
    - Szkoda - westchnął Dan. - Postawiłem tylko na niego, a nie na pierwsze trzy numery.
    - Dużo pan przegrał? - zapytałem z sympatią.
    - Głupstwo. Kilka randów.
    W przeliczeniu rand równał się mniej więcej jednemu dolarowi. A więc nie poniósł
    większej straty. Bez pośpiechu poszliśmy w kierunku padoku.
    - Wie pan, co panu powiem - odezwał się Dan po chwili. - Wyobrażałem sobie pana
    zupełnie inaczej.
    - Jak? - uśmiechnąłem się.
    - Bo ja wiem... jest pan gwiazdorem filmowym... myślałem, że będzie pan strasznie
    ważny.
    - Aktorzy są takimi samymi ludzmi, jak wszyscy inni.
    Spojrzał na mnie podejrzliwie, ale to wcale nie był żart. Pomyślałem, że Dan jest
    znacznie efektowniejszy ode mnie. Byłem może o kilka centymetrów wyższy od niego, o
    kilka centymetrów szerszy w ramionach, ale jemu chodziło o zupełnie co innego, coś, co nie
    miało nic wspólnego z wyglądem zewnętrznym. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •