[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wykupiłem bilet wstępu i kazałem sobie dać program. Przeczytałem, że jeden z
pechowych koni Nerissy będzie biegł po południu.
Newmarket przypominał wszystkie inne tory wyścigowe świata. Trybuny, konie,
bukmakerzy; atmosfera napięcia i fachowości; tradycji i ładu. Znałem to. Podszedłem do
padoku, po którym oprowadzano już konie, mające wziąć udział w pierwszej gonitwie.
Pośrodku stali grupkami właściciele i trenerzy, rozmawiając i wymieniając poglądy. Dokoła
padoku gromadzili się co poważniejsi znawcy i krytycznym okiem przyglądali się komom.
Różnice między końmi angielskimi a południowoafrykańskimi były minimalne. Te
tutejsze były może raczej drobnokostne, ale miały bardzo piękne pęciny. Oprowadzali je nie
tak jak u nas biali chłopcy stajenni w ciemnych ubraniach, ale czarni chłopcy w długich
białych kitlach.
Kierując się żelazną zasadą niestawiania nigdy na nie znane mi konie, nie podszedłem
nawet do okienka, przy którym przyjmowano zakłady. Po chwili na padoku pojawili się
dżokeje w barwnych jedwabnych strojach, - dosiedli koni i ruszyli na start. Kopyta bębniły
twardo po wysuszonym terenie. Postanowiłem poszukać trenera Nerissy, Greville a Arknolda.
Wiedziałem, że ma konia w następnej gonitwie, więc pewnie go teraz siodła.
W drodze do boksów podszedł do mnie jakiś młody człowiek i lekko dotknął mojego
ramienia.
- Przepraszam bardzo - odezwał się - czy to pan Edward Lincoln?
Skinąłem głową, uśmiechnąłem się lekko, ale nie stanąłem.
- Pan pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Dan Cavesey. O ile mi wiadomo, jest
pan przyjacielem mojej ciotki.
To mnie zatrzymało. Wyciągnąłem dłoń, którą Dan uściskał serdecznie.
- Wiedziałem, że pan przyjeżdża. Ciotka Nerissa zadepeszowała do Arknolda i
zawiadomiła go, że ma pan tu być z okazji premiery jakiegoś filmu i że na pewno zjawi się
pan na wyścigach. Więc, prawdę mówiąc, rozglądałem się za panem.
Mówił miękkim, kalifornijskim akcentem, pełnym leniwego ciepła. Nic dziwnego, że
spodobał się Nerissie: miał sympatyczną, opaloną twarz, szczere, jasne spojrzenie, lekko
zmierzwione, ale gęste i błyszczące ciemnoblond włosy. Istny ideał młodzieńczej
amerykańskiej urody.
- Nie mówiła mi, że pan jest w Afryce Południowej - zauważyłem.
- No nie - odparł Dan z rozbrajającym uśmiechem. - Myślę, że nawet o tym nie wie.
Przyleciałem tu zaledwie kilka dni temu. Na wakacje. A jak się ma moja staruszka? Kiedy
widziałem ją po raz ostatni, nie czuła się zbyt dobrze.
Uśmiechał się beztrosko. Widocznie nie znał prawdy.
- Obawiam się, że Nerissa jest poważnie chora - Naprawdę? Strasznie mnie pan
zmartwił. Muszę do niej napisać. Zawiadomię ją, że jestem tutaj i że będę próbował
zorientować się, co się właściwie dzieje z jej końmi.
- A dzieje się coś?
- Bo ja wiem? Jakoś w ogóle nie wygrywają. Właściwie jest to kiepska sprawa. -
Znowu uśmiechnął się niemal po łobuzersku. - Jeżeli pan chce się wzbogacić, to proszę
postawić w czwartej gonitwie na ósemkę.
- Dziękuję - odparłem. - Nerissa wspomniała mi, że jej konie ostatnio w ogóle nie
wygrywają.
- Nie dziwię się, że o tym mówiła. Dzieje się z nimi coś niedobrego. Nie potrafiłyby
wygrać, nawet gdyby im dać dziesieciominutowe fory i gdyby się przekupiło wszystkich
dżokejów.
- Czy pan nie orientuje się, dlaczego tak jest?
- Nie mam pojęcia. Arknold okropnie się tym przejmuje. Mówi, że w życiu nie
przytrafiło mu się coś podobnego.
- Może to jakiś wirus? - zasugerowałem.
- Wykluczone. Wtedy zachorowałyby wszystkie konie z tej stajni, a nie tylko konie
ciotki. Rozmawiałem na ten temat z trenerem. Twierdzi, że nie ma żadnej koncepcji.
- Chciałbym go poznać - rzuciłem mimochodem.
- Oczywiście. Nic łatwiejszego. Ale zejdzmy z tego wiatru i napijmy się piwa, dobrze?
Arknold ma konia w następnej gonitwie, ale pózniej na pewno chętnie z nami porozmawia.
- Zwietnie - zgodziłem się i poszliśmy na piwo. Dan miał rację. Z południa wiał silny
wiatr. Było chłodno i wiosna wydawała się bardzo odległa.
Na oko chłopak mógł mieć jakie dwadzieścia lat. Niebieskie oczy, okolone ciemnymi
rzęsami, i śnieżnobiałe zęby nadawały mu aż nazbyt typowo kalifornijski wygląd. Robił
wrażenie młodzieńca, który nie zetknął się jeszcze z trudami życia; może i nie był
maminsynkiem, ale ulubieńcem bogów był na pewno.
Powiedział mi, że jest studentem Uniwersytetu Berkeley, że za kilka miesięcy otrzyma
dyplom nauk politycznych. - Od dziś za rok będę miał college za sobą...
- A jakie są pana dalsze plany? - zapytałem, żeby coś powiedzieć.
Oczy chłopca rozbłysły uśmiechem.
- Bo ja wiem, będę musiał coś wymyślić, ale na razie jeszcze nic nie wiem.
Krzywda mu się nie stanie - pomyślałem - to dziecko szczęścia, takim to wszystko
idzie gładko.
Przyglądaliśmy się wspólnie następnej gonitwie. Koń Greville a przyszedł trzeci.
- Szkoda - westchnął Dan. - Postawiłem tylko na niego, a nie na pierwsze trzy numery.
- Dużo pan przegrał? - zapytałem z sympatią.
- Głupstwo. Kilka randów.
W przeliczeniu rand równał się mniej więcej jednemu dolarowi. A więc nie poniósł
większej straty. Bez pośpiechu poszliśmy w kierunku padoku.
- Wie pan, co panu powiem - odezwał się Dan po chwili. - Wyobrażałem sobie pana
zupełnie inaczej.
- Jak? - uśmiechnąłem się.
- Bo ja wiem... jest pan gwiazdorem filmowym... myślałem, że będzie pan strasznie
ważny.
- Aktorzy są takimi samymi ludzmi, jak wszyscy inni.
Spojrzał na mnie podejrzliwie, ale to wcale nie był żart. Pomyślałem, że Dan jest
znacznie efektowniejszy ode mnie. Byłem może o kilka centymetrów wyższy od niego, o
kilka centymetrów szerszy w ramionach, ale jemu chodziło o zupełnie co innego, coś, co nie
miało nic wspólnego z wyglądem zewnętrznym.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]