[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wybrani, a rajców tylu!
Pięknie oni wszyscy dobra naszego strzegą!
Cóż teraz?
Czechy jutro, jeśli nie dziś, z zamku wypadną i miasto zmieni się w popiołów kupę!
- Milczelibyście!
- przerwał mu gwałtownie Paweł z Brzega.
- Wy ważycie swoje mienie, aleć i my też do stracenia coś mamy.
Co się stało, musiało, inaczej nie było można.
- Tak!
Tak!
- wołał Herman zapamiętały.
- Dobregoście panka sobie wybrali, żebraka, włóczęgę, któremu jutro na chleb i słoninę dać będzie
trzeba, choćby gzło ostatnie przyszło zdjąć.
Rzucał się tak a łajał.
Radni stali i milczeli.
- Nie można było inaczej - powtórzył Paweł, jak gdyby się czuł obwinionym.
- Cóż byś ty, mądry Hermanie, czynił?
Co?
Wrota byś zaparł, czeladz zwołał do obrony, hę?
Byliby szturm radzi przypuścili i miasto złupili.
Lepiej dać chleb i słoninę niż życie.
- A oni z was, z nas - krzyknął Herman - naprzód gzło zdejmą, a potem życie!
Tak się z sobą ucierali.
Z ratusza słano po wójta.
Nieprawdą było, jakoby do brata, do Miechowa miał zjechać.
Wiedzieli jego zausznicy, iż chcąc pierwszej chwili uniknąć, zjechał na czas i w Krowodrzy się
ukrył, skąd przybyć obiecał, gdy wszystko będzie skończone.
Teraz gdy się skończyło, Kraków został zajęty, spodziewano się jego powrotu.
Noc już była pózna, gdy w kilka koni, ze służbą, na tęgiej szkapie, przy mieczu, w półzbroi
zajechał Albert przed dom własny.
Z szat nawet poznać było łatwo, że nie z podróży wracał, ale przygotował się stanąć przed
księciem.
Ubrany był świątecznie, w jedwabiach, kożuchu lekkim, na szyi miał łańcuch i kołpak soboli, a
rękawice szyte u pasa.
Zsiadłszy z konia, sam, nie prowadzony przez nikogo, poszedł wprost do izby swej większej, w
której księcia się zastać spodziewał, bo w oknach jej się świeciło.
Tu pachołkowie stali z pochodniami, panów pełno było, wojewodów dwu, kasztelanów czterech,
Klemens kanclerz, sędzia Smił i z rodów przedniejszych krakowskich i sandomirskich po kilku
starszych.
Stał tu i Mieczyk Topór, czekając na łaskawe wejrzenie pana, ale Aoktek, choć dawno go widział,
zwrócić się do niego nie chciał.
Wszyscy się poruszyli, gdy w progu ukazał się Albert.
Aoktek siedzący wstał i podszedł ku niemu, mierząc go oczyma.
Pan był dnia tego dobrej myśli i otworzystego serca, wszystko mu się uśmiechało, więc albo nie
widział, że Albert, gdyby jeniec mimo woli zmarszczony, szedł doń z pokłonem, albo widzieć tego
nie chciał.
Niemiec, głowę pochyliwszy, stał gdyby oniemiały.
Pierwszy się odezwał Aoktek: - Wójcie Albercie - rzekł - o miasto się nie trwóżcie, złego mu nie
chcę.
Owszem, przywileje wasze stwierdzę i powiększę je.
Będę wam ojcem łaskawym.
Tu ręką wskazał na otoczenie swe.
- Widzicie, że mnie tu wszystkich ziemian i rycerstwa wola powołała, a i prawo mam do państwa
tego lepsze niż Czech.
Bogu się podobało posadzić mnie na tej stolicy, mieczem moim utrzymam się na niej.
Albert kłaniał się, milcząc jeszcze, a Aoktek, głos nieco podniósłszy, dodał: - Będę wam ojcem
dobrym, słowo dane strzymam, ale dzieci chcę mieć posłuszne i wierne.
Gdzie mi się kto sprzeciwi, tam ja sprawiedliwość sobie krótką domierzam, nie litując winnego.
Uśmiechał się, mówiąc to dobrotliwie i schylonego wójta po ramieniu poklepawszy, dokończył: -
Bądzcie nam, jako gościom, dziś radzi, panie gospodarzu!
Wójt pomruczał coś niewyraznie, pokornie się schylając.
Spod oka patrząc na małego pana, badał go.
Z zimnej, stężałej twarzy Niemca nikt nie mógł odgadnąć, z jakim uczuciem przyjmował Aoktka,
ale w duszy jego wrzało.
Wstyd mu było po możnym królu Wacławie kłaniać się temu wygnańcowi, włóczędze, którego za
pana swego uznawać był zmuszony.
Wójt, który się czuł możnym, silnym, przewidywał, że książę mały żelazną dłoń mieć będzie.
Ale potrzeba się było poddać konieczności.
Kłaniał się nisko; musiał!
Natychmiast w domu swoim zajął się przyjęciem, chcąc okazać, że miał czym pana ugościć.
O śnie nikt tu nie myślał.
Słano co chwila i odbierano wiadomości od zamku, których książę najpilniej żądał.
Chociaż noc była ciemna, a księżyc nie wszedł jeszcze, Aoktek nie wytrzymał i konia sobie kazał
dać, aby w kilkanaście towarzystwa pod Wawel podjechać.
Co się we środku zamku działo, trudno było odgadnąć, ale po wałach straże chodziły gęste, wrota i
furty były pozamykane i poobsadzane, czujność widać była wielką.
%7łe Czechy wiedziały już o zajęciu miasta przez Aoktka, o tym nie można było wątpić.
Co tam postanowili względem obrony, miały dni następne okazać.
Wzywać do poddania załogę nie chciał książę wprzódy, ażby go uroczyście pod Wawelem panem
okrzyknięto.
Z Poznania wiadomości jeszcze nie było, czy się uda Wincentemu z Szamotuł i ziemianom przez
niego uzyskanym Władysława obwołać.
Cisza na Wawelu niezrozumiała, zagadkowa panowała.
Czesi, którzy nawykli byli tłumami schodzić do miasta i gościć w nim do nocy, wszyscy zbiegli na
Wawel i zamknęli się w nim.
Jednego, pochwyconego w łazni, w której się ukrywał, przyprowadzono do badania, lecz ten
wylękły zaprzysiągł się, że o niczym nie wiedział.
Aoktek, opatrzywszy wały z dala, straże porozstawiać kazał dokoła, a do otaczających ze śmiechem
się odezwał, że już raz z zajętego Krakowa zmuszonym był w habicie uciekać i drugi raz
podobnego losu doznać nie chce.
Wojewoda Wojtek ze %7łmigroda zapewnił księcia iż ludzie czujni będą przy zamku noc całą, a
załoga z pewnością o wycieczce nie pomyśli.
Ubezpieczywszy się, Aoktek wesoło nazad do wójtowego domu powrócił, gdzie czekała nań
zastawiona wieczerza i ludzi dosyć, gdyż ziemianie ciągle jeszcze napływali, a każdy pragnął się
nowemu panu pokłonić.
Marcik, który z księciem zamek objeżdżał, ukazując mu jego słabizny, bo te czasu pobytu w
mieście poznać się starał, odwiózłszy pana do dworu wójtowego, sam teraz o sobie chciał
pomyśleć.
Cały dzień czynny u wrót różnych, z mieszczany po gospodach przybyłych rozprowadzając, chciał
zajrzeć do Grety, u której wrót straż postawił, aby mu tam nikt się nie wdarł obcy.
Choć noc była, pewnym był, że ją znajdzie czuwającą, bo w całym mieście nikt nie spał ani o śnie
mógł pomyśleć.
%7łołnierze lękali się Czechów, Czechy zdrady, mieszczanie ludzi Aoktkowych, trwoga nikomu nie
dała zawrzeć oczów.
Czeladz, która dworu wdowy pilnowała, rozkazanie mając nikogo doń nie wpuszczać, wrota
pozapierawszy, w podwórzu bezpiecznie spoczywała.
Wdowa tym swoim obrońcom, rada nierada, musiała wysłać piwa i jadła.
Siedziała w izbie swej, w której Kurcwurst wylękły kąta ciągle bezpiecznego szukał na wypadek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]