[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Dobrze! Dobrze! - zawołała Jo, bębniąc uchwytem starej grzałki, o którą się opierała.
- Mój wierny przyjaciel i szlachetny protektor - ciągnął dalej Laurie ze skinieniem dłoni -
który tak pochlebnie mnie przedstawił, nie ponosi winy za ten nikczemny podstęp. Był to mój
pomysł, a on ustąpił dopiero po bardzo długim nagabywaniu.
- Już dobrze, nie bierz wszystkiego na siebie, wiesz, że to ja wymyśliłam szafę - przerwał
Snodgrass, który znakomicie bawił się tym żartem.
- Proszę, nie zwracajcie uwagi na jej słowa. To ja jestem złoczyńcą, który ponosi winę za
wszystko, sir - powiedział nowy członek z wellerowskim skinięciem w stronę pana Pickwicka. -
Ale, na honor, nigdy już tego nie zrobię i od tej pory złożę siebie w ofierze dla sprawy tego
nieśmiertelnego klubu.
- Zwietnie! Zwietnie! - wołała Jo, uderzając w pokrywę grzałki jak w talerze.
- Dalej! Dalej! - dodali Winkle i Tupman, podczas gdy przewodniczący skłonił się życzliwie.
- Pragnę jedynie powiedzieć, że jako skromny wyraz wdzięczności w zamian za
wyświadczony mi honor oraz w celu rozwijania przyjacielskich stosunków pomiędzy
sąsiadującymi narodami zorganizowałem pocztę w rogu ogrodu, ładny, przestronny budynek, z
kłódkami na drzwiach i wszelkimi udogodnieniami dla poczmistrza - lub też dla poczmistrzyni,
że się tak wyrażę. Jest to stary domek dla ptaków, ale zabiłem drzwi i zrobiłem otwór w dachu,
tak że może pomieścić najróżniejsze rzeczy i oszczędzi nasz cenny czas. Można tam będzie
składać listy, rękopisy, książki i paczki, a ponieważ każdy z narodów będzie miał klucz, więc,
moim zdaniem, będzie to niezwykle przyjemne. Pozwólcie, że złożę na ręce klubu ten oto klucz
i dziękując za zaszczyt, jaki mnie spotkał, zajmę swoje miejsce.
Kiedy pan Weller położył mały kluczyk i usiadł, rozległ się gromki aplauz; grzałka
grzechotała i dziko pomachiwała, i przywrócenie porządku wymagało pewnego czasu.
Następnie odbyła się długa dyskusja i wszyscy wypadli zdumiewająco dobrze, gdyż starali się
jak tylko potrafili, toteż było to niezwykle ożywione zebranie i zakończone zostało dopiero
póznym wieczorem, kiedy to odkrzyknięto trzykrotne przerazliwe hurra! na cześć nowego
członka. Nikt potem nie żałował przyjęcia Sama Wellera, gdyż żaden klub nie mógłby się
poszczycić bardziej oddanym, zdyscyplinowanym i wesołym członkiem. Bez wątpienia dodał
on ducha zebraniom i walorów gazecie, albowiem jego oracje przyprawiały słuchaczy o
konwulsje, a jego artykuły były znakomite, patriotyczne, klasyczne, komiczne bądz
dramatyczne, lecz nigdy sentymentalne. Jo uważała je za godne Bacona, Miltona lub
Shakespeara i wzorowała na nich swe własne prace z bardzo dobrym skutkiem, tak
przynajmniej sądziła.
KP był wspaniałą małą organizacją i rozwijał się cudownie, albowiem odbywało się w nim
niemal tyle samo dziwacznych spraw, co w prawdziwym urzędzie. Tragedie i fulary, poezje i
marynaty, nasiona do ogrodu i długie listy, muzyka i pierniki, gumki, zaproszenia, inwektywy i
szczenięta. Starszemu panu także spodobała się ta gra i bawił się przesyłając dziwaczne
pakunki, tajemnicze przesyłki i zabawne telegramy, a jego ogrodnik, który oczarowany był
wdziękami Hanny, przesłał nawet do niej przez grzeczność Jo, prawdziwy list miłosny. Jakże
się wszyscy śmiali, kiedy sekret się wydał, nikomu nie śniło się bowiem jeszcze wówczas, ile
listów miłosnych przepłynąć miało przez tę małą pocztę w nadchodzących latach!
ROZDZIAA 11
EKSPERYMENTY
- Pierwszy lipca! Kingowie wyjeżdżają jutro nad morze i jestem wolna. Trzy miesiące
wakacji - jak ja się na nie cieszę! - zawołała Meg, kiedy wróciła do domu pewnego ciepłego dnia
i zastała Jo leżącą na sofie w stanie niezwykłego wyczerpania, podczas gdy Beth zdejmowała jej
zakurzone buty, a Amy przygotowywała dla wszystkich lemoniadę.
- Ciotka March wyjechała dzisiaj, za co, och, niech będą stokrotne dzięki! - powiedziała Jo.
- Zmiertelnie się bałam, że poprosi, żebym z nią pojechała. Gdyby tak zrobiła, czułabym się w
obowiązku jechać, a w Plumfield jest równie wesoło jak na kościelnym dziedzińcu, więc
doprawdy, dziękuję, ale nie. Mieliśmy tyle zamieszania z wyprawieniem starszej pani, a ja
drżałam, kiedy się tylko do mnie odezwała, bo tak bardzo się śpieszyłam, żeby już było po
wszystkim, iż byłam nadzwyczaj pomocna i słodka i bałam się, że uzna wyjazd beze mnie za
niemożliwy. Drżałam dopóki nie wsiadła do powozu, a i wtedy mnie przestraszyła, bo
odjeżdżajÄ…c już, wychyliÅ‚a gÅ‚owÄ™ przez okno i powiedziaÅ‚a: «Józefiiino, czy nie chciaÅ‚abyÅ›?» Nie
słyszałam reszty, bo po prostu odwróciłam się i uciekłam. Naprawdę biegłam, aż zniknęłam za
rogiem, gdzie poczułam się bezpieczna.
- Moja biedna Jo! Wróciła wyglądając jakby ścigały ją niedzwiedzie - powiedziała Beth,
głaszcząc po macierzyńsku stopę siostry.
- Ciotka March to prawdziwy sampir, prawda? - zauważyła Amy, krytycznie próbując
przygotowywanej mikstury.
- Ona ma na myśli wampira, a nie rodzaj wodorostu, ale to nie ma znaczenia. Jest za ciepło,
żeby zwracać uwagę na czyjeś słownictwo - mruknęła Jo.
- Co będziesz robiła w czasie wakacji? - zapytała Amy, zmieniając z wdziękiem temat.
- Ja będę do pózna leżeć w łóżku i nic nie robić - odparła Meg z głębi fotela na biegunach. -
Przez całą zimę byłam zrywana do marszu wcześnie i musiałam spędzać całe dnie pracując dla
innych, więc teraz będę odpoczywać i delektować się tym do woli.
- Nie - powiedziała Jo - nie odpowiada mi takie drzemanie. Obłożyłam się stertą książek i
mam zamiar upiększyć me świetlane godziny czytaniem na mojej grzędzie na starej jabłoni,
kiedy nie będę wyprawiać szaleństw cała w s...
- Nie mów «skowronkach!» - pouczyÅ‚a Amy, jako przytyk w odwecie za uwagÄ™ o
sampirach.
- WiÄ™c powiem «w sÅ‚owikach» - jak mawia Laurie. To bÄ™dzie wÅ‚aÅ›ciwe i poprawne, bo on
jest przecież naszym śpiewakiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]