Indeks IndeksMit polski Zadruga – Antoni WacykHelena Keller Historia mojego zyciaCzechow Antoni Historie zakulisoweIan Wilson śąycie po śÂ›mierciCamilleri Andrea Szary kostiumNawrocka Magdalena Krzywe ZwierciadśÂ‚oAnnie Dillard Pilgrim at Tinker Creek (pdf)Cartland Barbara Drogowskaz ku miśÂ‚ośÂ›ciSanders_Glenda_ _TajemnicaDonita K Paul [DragonKeeper Chronicles 05] DragonLight (pdf)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • csw.htw.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    wioski Kluszyno, żeby kupić tam coś na kolację. Póki chodziliśmy po sklepach, słońce zaszło
    i nastał wieczór, którego chyba nigdy w życiu nie zapomnę. Kupiliśmy ser przypominający
    mydło i skamieniałą kiełbasę, od której zanosiło dziegciem, i poszliśmy do karczmy po piwo.
    Nasz woznica pojechał do kuzni, żeby podkuć konie, powiedzieliśmy mu, że będziemy
    czekali na niego koło cerkwi. Chodziliśmy, rozmawialiśmy, śmieliśmy się z naszych
    zakupów, a za nami w milczeniu i z tajemniczą jak u szpicla miną kroczył człowiek, którego
    w naszym powiecie przezywali dosyć dziwnie: Czterdziestu Męczenników. Był to nikt inny,
    jak Gawriła Sewierow, albo po prostu Gawriuszka, który był u mnie przez krótki okres
    lokajem i został zwolniony za pijaństwo. Pracował również u Dmitrija Pietrowicza, który też
    go zwolnił za ten sam grzech. Był skończonym pijanicą, zresztą taki był już jego los. Jego
    ojciec był duchownym, a matka szlachcianką, należał więc do klasy uprzywilejowanej, ale ile
    nie wpatrywałem się w jego wynędzniałą, pełną szacunku, zawsze spoconą twarz, w rudą, już
    siwiejącą brodę, w lichą podartą marynarkę i czerwoną wypuszczoną koszulę, za nic w
    88
    świecie nie mogłem doszukać się nawet śladu tego, co u nas przyjęto nazywać przywilejami.
    Zaliczał siebie do wykształconych i opowiadał, jak się uczył w szkole kościelnej, której nie
    skończył, bo wyrzucili go za palenie; śpiewał pózniej w chórze archijerejskim i ze dwa lata
    przybywał w klasztorze, skąd go też wyrzucili, już nie za palenie, a za  słabość . Obszedł na
    piechotę dwie gubernie, składał nie wiadomo po co podania w różnych urzędach, cztery razy
    był sądzony. Osiedlił się wreszcie w naszym powiecie, pracował jako lokaj, gajowy, psiarz,
    stróż cerkiewny, ożenił się z puszczającą się wdową kucharką i całkowicie ugrzązł w
    lokajskim życiu i tak się oswoił z jego brudem i swarami, że nawet sam mawiał o swoim
    uprzywilejowanym pochodzeniu z pewnym niedowierzaniem, jak o jakimś micie. W tym
    czasie, o którym mówię, pętał się bez pracy, podając się za konowała i myśliwego, a jego żona
    przepadła gdzieś bez wieści.
    Z karczmy poszliśmy w stronę cerkwi i usiedliśmy na jej schodkach, czekając na woznicę.
    Czterdziestu Męczenników stał niedaleko z podniesioną do ust dłonią, żeby grzecznie
    kaszlnąć do niej, kiedy będzie trzeba. Było już ciemno; mocno pachniało wieczorną wilgocią i
    wychodził księżyc. Na czystym, gwiezdnym niebie były tylko dwa obłoki, akurat nad nami:
    jeden duży, drugi mniejszy; biegły samotnie jeden za drugim w stronę gasnącego zachodu jak
    matka z dzieciątkiem.
     Piękny dziś był dzień  powiedział Dmitrij Pietrowicz.
     Nadzwyczajny...  zgodził się Czterdziestu Męczenników i grzecznie kaszlnął w dłoń. 
    Jak to się stało, Dmitrze Pietrowiczu, że akurat tutaj pan przyjechał?  zapytał przymilnym
    głosem, chcąc widocznie zawiązać rozmowę.
    Dmitrij Pietrowicz nie odpowiedział. Czterdziestu Męczenników ciężko westchnął i
    powiedział cicho, nie patrząc na nas:
     Cierpię wyłącznie przez coś, za co będę musiał przed Panem naszym odpowiedzieć. Ano
    fakt, żem człowiek stracony i do niczego, aliści proszę wiarę mi dać: bez kawałka chleba jam
    gorszy od psa... Proszę łaskawie wybaczyć, Dmitrze Pietrowiczu!
    Silin nie słuchał go i podparłszy głowę pięściami o czymś rozmyślał. Cerkiew stała na
    wysokim brzegu na końcu ulicy, widzieliśmy przez kraty ogrodzenia rzekę, zatapiane łąki po
    tamtej stronie i jasny, purpurowy ogień od ogniska, wokół którego poruszali się ludzie i konie.
    Dalej, za ogniskiem, znów światełka  z wioski... Zpiewali tam pieśń.
    Nad rzeką i gdzieniegdzie nad łąką unosiła się mgła. Długie, wąskie strzępy mgły, gęste i
    białe jak mleko, błądziły nad rzeką, zasłaniając odbicia gwiazd i czepiając się o wierzby.
    Zmieniały co chwilę swój kształt i wydawało się, że jedne się obejmowały, drugie kłaniały,
    trzecie unosiły ku niebu ręce z obszernymi jak u popów rękawami jakby w modlitwie...
    Widocznie nasunęły Dmitrijowi Piertowiczowi myśl o zjawach i nieboszczykach, bo odwrócił
    do mnie twarz i zapytał ze smutnym uśmiechem:
     Proszę mi powiedzieć, mój drogi, dlaczego, jeśli chcemy opowiedzieć o czymś
    strasznych, tajemniczym i fantastycznym, czerpiemy materiał nie z życia, a wyłącznie ze
    świata upiorów i pozagrobowych zjaw?
     Straszne jest to, czego nie rozumiemy.
     A czy życie pan rozumie? Proszę mi powiedzieć: czy życie rozumie pan lepiej niż świat
    pozagrobowy?
    Dmitrij Pietrowicz przesunął się tak blisko mnie, że czułem jego oddech na swoim
    policzku. Jego blada szczupła twarz wydawała się w wieczornym zmierzchu jeszcze bledsza,
    a ciemna broda  czarna jak węgiel. Oczy miał smutne, szczere i trochę przestraszone jakby
    miał zamiar opowiedzieć mi coś strasznego. Patrzył mi prosto w oczy i mówił swoim jak
    zwykle błagającym głosem:
     Nasze życie jest tak samo niezrozumiałe i straszne jak świat pozagrobowy. Kto się boi
    upiorów, ten powinien się bać i mnie, i tych ogni, i nieba, bo to wszystko, jeśli się dobrze
    89
    zastanowić, jest nie mniej niepojęte i fantastyczne niż przybysze z tamtego świata. Książę
    Hamlet nie mógł się zabić, bo lękał się tych zjaw, które, być może, nawiedziłyby go po
    śmierci; podoba mi się ten jego słynny monolog, ale prawdę mówiąc, nigdy mnie nie poruszał.
    Wyznam panu jak przyjacielowi: wyobrażałem sobie nieraz w chwilach przygnębienia swój
    własny koniec, fantazja moja malowała tysiące najbardziej mrocznych obrazów, udawało mi
    się doprowadzać siebie do koszmarnej egzaltacji i obłędu i wcale nie wydawało mi się to
    straszniejsze od rzeczywistości, zapewniam pana. Co tu dużo gadać, zjawy są straszne, ale
    życie również. Ja, mój drogi, nie rozumiem i lękam się życia. Nie wiem, może jestem chorym,
    zwariowanym człowiekiem. Normalnemu, zdrowemu człowiekowi wydaje się, że rozumie
    wszystko, co widzi i słyszy, a ja straciłem owo  wydaje się i codziennie zatruwam siebie
    strachem. Jest taka choroba  lęk przestrzeni, a ja mam chorobliwy lęk życia. Kiedy leżę w
    trawie i długo patrzę na robaka, który dopiero wczoraj się urodził i nic nie rozumie, wydaję mi
    się, że jego życie składa się z ciągłego koszmaru, i widzę w nim siebie.
     Czego tak w ogóle pan się boi?  zapytałem.
     Wszystkiego. Z natury jestem człowiekiem powierzchownym i mało się interesuję takimi
    kwestiami, jak świat pozagrobowy czy ludzkie losy i w ogóle rzadko zastanawiam się nad
    wzniosłymi sprawami. Boję się głównie codzienności, przed którą nikt z nas nie ucieknie. Nie
    jestem zdolny rozróżnić, co w moim postępowaniu jest prawdą, a co kłamstwem, i to mnie
    niepokoi; zdaję sobie sprawę z tego, że warunki życia i wychowanie zamknęły mnie w
    ciasnym kręgu zakłamania, że całe moje życie  to nic innego jak codzienna troska o to, żeby
    okłamywać siebie i ludzi i nie zauważać tego, i robi mi się strasznie na myśl, że aż do śmierci
    nie wygrzebię się z tego zakłamania. Dzisiaj coś robię, a nazajutrz już nie rozumiem, po co to
    robiłem. Poszedłem w Petersburgu na urzędnika i wystraszyłem się, przyjechałem tutaj, żeby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •