[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wioski Kluszyno, żeby kupić tam coś na kolację. Póki chodziliśmy po sklepach, słońce zaszło
i nastał wieczór, którego chyba nigdy w życiu nie zapomnę. Kupiliśmy ser przypominający
mydło i skamieniałą kiełbasę, od której zanosiło dziegciem, i poszliśmy do karczmy po piwo.
Nasz woznica pojechał do kuzni, żeby podkuć konie, powiedzieliśmy mu, że będziemy
czekali na niego koło cerkwi. Chodziliśmy, rozmawialiśmy, śmieliśmy się z naszych
zakupów, a za nami w milczeniu i z tajemniczą jak u szpicla miną kroczył człowiek, którego
w naszym powiecie przezywali dosyć dziwnie: Czterdziestu Męczenników. Był to nikt inny,
jak Gawriła Sewierow, albo po prostu Gawriuszka, który był u mnie przez krótki okres
lokajem i został zwolniony za pijaństwo. Pracował również u Dmitrija Pietrowicza, który też
go zwolnił za ten sam grzech. Był skończonym pijanicą, zresztą taki był już jego los. Jego
ojciec był duchownym, a matka szlachcianką, należał więc do klasy uprzywilejowanej, ale ile
nie wpatrywałem się w jego wynędzniałą, pełną szacunku, zawsze spoconą twarz, w rudą, już
siwiejącą brodę, w lichą podartą marynarkę i czerwoną wypuszczoną koszulę, za nic w
88
świecie nie mogłem doszukać się nawet śladu tego, co u nas przyjęto nazywać przywilejami.
Zaliczał siebie do wykształconych i opowiadał, jak się uczył w szkole kościelnej, której nie
skończył, bo wyrzucili go za palenie; śpiewał pózniej w chórze archijerejskim i ze dwa lata
przybywał w klasztorze, skąd go też wyrzucili, już nie za palenie, a za słabość . Obszedł na
piechotę dwie gubernie, składał nie wiadomo po co podania w różnych urzędach, cztery razy
był sądzony. Osiedlił się wreszcie w naszym powiecie, pracował jako lokaj, gajowy, psiarz,
stróż cerkiewny, ożenił się z puszczającą się wdową kucharką i całkowicie ugrzązł w
lokajskim życiu i tak się oswoił z jego brudem i swarami, że nawet sam mawiał o swoim
uprzywilejowanym pochodzeniu z pewnym niedowierzaniem, jak o jakimś micie. W tym
czasie, o którym mówię, pętał się bez pracy, podając się za konowała i myśliwego, a jego żona
przepadła gdzieś bez wieści.
Z karczmy poszliśmy w stronę cerkwi i usiedliśmy na jej schodkach, czekając na woznicę.
Czterdziestu Męczenników stał niedaleko z podniesioną do ust dłonią, żeby grzecznie
kaszlnąć do niej, kiedy będzie trzeba. Było już ciemno; mocno pachniało wieczorną wilgocią i
wychodził księżyc. Na czystym, gwiezdnym niebie były tylko dwa obłoki, akurat nad nami:
jeden duży, drugi mniejszy; biegły samotnie jeden za drugim w stronę gasnącego zachodu jak
matka z dzieciątkiem.
Piękny dziś był dzień powiedział Dmitrij Pietrowicz.
Nadzwyczajny... zgodził się Czterdziestu Męczenników i grzecznie kaszlnął w dłoń.
Jak to się stało, Dmitrze Pietrowiczu, że akurat tutaj pan przyjechał? zapytał przymilnym
głosem, chcąc widocznie zawiązać rozmowę.
Dmitrij Pietrowicz nie odpowiedział. Czterdziestu Męczenników ciężko westchnął i
powiedział cicho, nie patrząc na nas:
Cierpię wyłącznie przez coś, za co będę musiał przed Panem naszym odpowiedzieć. Ano
fakt, żem człowiek stracony i do niczego, aliści proszę wiarę mi dać: bez kawałka chleba jam
gorszy od psa... Proszę łaskawie wybaczyć, Dmitrze Pietrowiczu!
Silin nie słuchał go i podparłszy głowę pięściami o czymś rozmyślał. Cerkiew stała na
wysokim brzegu na końcu ulicy, widzieliśmy przez kraty ogrodzenia rzekę, zatapiane łąki po
tamtej stronie i jasny, purpurowy ogień od ogniska, wokół którego poruszali się ludzie i konie.
Dalej, za ogniskiem, znów światełka z wioski... Zpiewali tam pieśń.
Nad rzeką i gdzieniegdzie nad łąką unosiła się mgła. Długie, wąskie strzępy mgły, gęste i
białe jak mleko, błądziły nad rzeką, zasłaniając odbicia gwiazd i czepiając się o wierzby.
Zmieniały co chwilę swój kształt i wydawało się, że jedne się obejmowały, drugie kłaniały,
trzecie unosiły ku niebu ręce z obszernymi jak u popów rękawami jakby w modlitwie...
Widocznie nasunęły Dmitrijowi Piertowiczowi myśl o zjawach i nieboszczykach, bo odwrócił
do mnie twarz i zapytał ze smutnym uśmiechem:
Proszę mi powiedzieć, mój drogi, dlaczego, jeśli chcemy opowiedzieć o czymś
strasznych, tajemniczym i fantastycznym, czerpiemy materiał nie z życia, a wyłącznie ze
świata upiorów i pozagrobowych zjaw?
Straszne jest to, czego nie rozumiemy.
A czy życie pan rozumie? Proszę mi powiedzieć: czy życie rozumie pan lepiej niż świat
pozagrobowy?
Dmitrij Pietrowicz przesunął się tak blisko mnie, że czułem jego oddech na swoim
policzku. Jego blada szczupła twarz wydawała się w wieczornym zmierzchu jeszcze bledsza,
a ciemna broda czarna jak węgiel. Oczy miał smutne, szczere i trochę przestraszone jakby
miał zamiar opowiedzieć mi coś strasznego. Patrzył mi prosto w oczy i mówił swoim jak
zwykle błagającym głosem:
Nasze życie jest tak samo niezrozumiałe i straszne jak świat pozagrobowy. Kto się boi
upiorów, ten powinien się bać i mnie, i tych ogni, i nieba, bo to wszystko, jeśli się dobrze
89
zastanowić, jest nie mniej niepojęte i fantastyczne niż przybysze z tamtego świata. Książę
Hamlet nie mógł się zabić, bo lękał się tych zjaw, które, być może, nawiedziłyby go po
śmierci; podoba mi się ten jego słynny monolog, ale prawdę mówiąc, nigdy mnie nie poruszał.
Wyznam panu jak przyjacielowi: wyobrażałem sobie nieraz w chwilach przygnębienia swój
własny koniec, fantazja moja malowała tysiące najbardziej mrocznych obrazów, udawało mi
się doprowadzać siebie do koszmarnej egzaltacji i obłędu i wcale nie wydawało mi się to
straszniejsze od rzeczywistości, zapewniam pana. Co tu dużo gadać, zjawy są straszne, ale
życie również. Ja, mój drogi, nie rozumiem i lękam się życia. Nie wiem, może jestem chorym,
zwariowanym człowiekiem. Normalnemu, zdrowemu człowiekowi wydaje się, że rozumie
wszystko, co widzi i słyszy, a ja straciłem owo wydaje się i codziennie zatruwam siebie
strachem. Jest taka choroba lęk przestrzeni, a ja mam chorobliwy lęk życia. Kiedy leżę w
trawie i długo patrzę na robaka, który dopiero wczoraj się urodził i nic nie rozumie, wydaję mi
się, że jego życie składa się z ciągłego koszmaru, i widzę w nim siebie.
Czego tak w ogóle pan się boi? zapytałem.
Wszystkiego. Z natury jestem człowiekiem powierzchownym i mało się interesuję takimi
kwestiami, jak świat pozagrobowy czy ludzkie losy i w ogóle rzadko zastanawiam się nad
wzniosłymi sprawami. Boję się głównie codzienności, przed którą nikt z nas nie ucieknie. Nie
jestem zdolny rozróżnić, co w moim postępowaniu jest prawdą, a co kłamstwem, i to mnie
niepokoi; zdaję sobie sprawę z tego, że warunki życia i wychowanie zamknęły mnie w
ciasnym kręgu zakłamania, że całe moje życie to nic innego jak codzienna troska o to, żeby
okłamywać siebie i ludzi i nie zauważać tego, i robi mi się strasznie na myśl, że aż do śmierci
nie wygrzebię się z tego zakłamania. Dzisiaj coś robię, a nazajutrz już nie rozumiem, po co to
robiłem. Poszedłem w Petersburgu na urzędnika i wystraszyłem się, przyjechałem tutaj, żeby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]