[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdawało się, że wszystko budzi się, żyje i że cała okolica śpiewa:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze...
Co działo się naówczas i w naszych sercach, łatwo zrozumie każdy, gdy przypomni sobie,
jak za młodych lat swych wracał w taki cudny poranek letni do domu. Lata dzieciństwa i
zależności szkolnej były już poza nami, rozległ się szeroko wiek młodzieńczy, niby step
bujny a pełen kwiatów, o nieskończonym widnokręgu; ciekawa a nieznana kraina, do której w
podróż wyruszaliśmy pod dobrą wróżbą: młodzi, silni, prawie ze skrzydłami u ramion, jakby
26
orlęta. Ze wszystkich skarbów na świecie, największym skarbem jest młodość, a z tego
skarbu nie wydaliśmy jeszcze przy całym bogactwie jego ani grosza.
Drogę odbywaliśmy szybko, bo na wszystkich głównych przestankach czekały na nas
rozstawne konie. Drugiego dnia, po całonocnej jezdzie, nad wieczorem, wyjechawszy z lasu
ujrzeliśmy Chorzele, a raczej spiczasty szczyt domowego minaretu, świecący w blaskach
zachodzącego słońca. Wkrótce wjechaliśmy na groblę wysadzoną wierzbami i ligustrem, po
obu stronach której leżały dwa ogromne stawy z młynami i tartaki. Przeprowadzało nas senne
grzechotanie i kumkanie żab, pławiących się po zarosłych trawą brzegach, w ogrzanej
dziennym upałem wodzie. Znać było, że dzień kłonił się ku spoczynkowi. Groblą wracały do
zabudowań folwarcznych stada bydła i owiec, osłoniętych tumanami kurzu. Tu i ówdzie
gromadki ludzi z sierpami, kosami i grabiami na ramionach, dążyły do domu przyśpiewując
sobie: Dana, oj dana! Poczciwi ci ludzie zatrzymywali bryczkę, całując po rękach i witając
serdecznie Selima. Wkrótce słońce pochyliło się jeszcze bardziej ku zachodowi i ukryło do
połowy swą jasną tarczę za trzcinami. Tylko złocista szeroka taśma światła odbijała się
jeszcze środkiem stawów, po brzegach których drzewa przeglądały się w gładkiej toni.
Skręciliśmy trochę na prawo i wnet wśród lip, topoli, świerków i jesionów błysnęły białe
ściany chorzelskiego dworu. Na podwórzu ozwał się dzwonek, zwołujący ludzi na wieczerzę,
a jednocześnie z minaretowej wieżyczki ozwał się smętny a śpiewny głos domowego
muezina, zwiastujący, że noc gwiazdzista spada z nieba na ziemię i że Allach jest wielki.
Jakby do wtóru jeszcze muezinowi, bocian, stojący na kształt etruskiego dzbana w gniezdzie,
umieszczonym na szczycie drzewa ponad dachem dworu, wyszedł na chwilę z posągowego
spokoju, podniósł dziób niby miedzianą włócznię do nieba, potem spuścił ją na pierś i
zaklekotał, kiwając głową jakby na powitanie. Spojrzałem na Selima. Miał łzy w oczach, a
wejrzenie jego świeciło nieporównaną, właściwą tylko jemu słodyczą. Wjechaliśmy na
dziedziniec.
Przed oszklonym gankiem siedział stary Mirza i pociągając błękitny dym z cybucha,
poglądał radosnym okiem na to ciche i pracowite życie, rojące się na onym wdzięcznym
krajobrazie. Ujrzawszy swego chłopaka, zerwał się żywo z miejsca, chwycił go w ramiona i
począł długo przyciskać do piersi, bo choć surowy był dla syna, ale kochał go nad wszystko.
Zaraz wypytał go o egzamina, po czym nowe nastąpiły uściski. Zbiegła się i cała liczna służba
witać panicza, psy skakały radośnie wokół niego. Z ganku wypadła pędem chowana wilczyca,
faworytka starego Mirzy.
27
Zula! Zula! zawołał na nią Selim, a ona skoczyła mu ogromnymi łapami na ramiona,
polizała go po twarzy, a potem poczęła obiegać jak szalona naokoło, skowycząc i pokazując z
radości straszliwe zęby.
Weszliśmy następnie do sali jadalnej. Poglądałem na Chorzele i na wszystko, co się w nich
znajdowało, jak człowiek, który pragnie odnowienia. Nie zmieniło się w nich nic; portrety
przodków Selima: rotmistrzów, chorążych wisiały jak i dawniej na ścianach. Straszliwy
Mirza, pułkownik petyhorski z czasów Sobieskiego, spoglądał na mnie tak jak i dawniej
skośnymi złowrogimi oczyma, ale pocięte szablami jego oblicze wydało mi się jeszcze
szpetniejsze i bardziej straszne. Najbardziej zmienił się Mirza, ojciec Selima. Czupryna z
czarnej stała mu się szpakowata, bujny wąs zbielał prawie zupełnie, a typ tatarski przebijał w
rysach coraz wyrazniej. Ach! jakaż różnica była między starym Mirzą a Selimem, między tym
obliczem kościstym, surowym, srogim nawet, a tą twarzą po prostu anielską, podobną do
kwiatu, świeżą i słodką. Ale też trudno mi istotnie opisać miłość, z jaką stary spoglądał na
chłopaka i z jaką wodził oczyma za każdym jego ruchem.
Nie chcąc im przeszkadzać, trzymałem się na uboczu; ale stary, gościnny jak prawdziwy
szlachcic polski, wnet zaczął mnie podejmować i ściskać, i zatrzymywać na noc. Nie
chciałem się zgodzić na nocleg, bo pilno mi było do domu, ale musiałem przyjąć wieczerzę.
Wyjechałem z Chorzel pózną nocą i kiedym się zbliżał do domu, Kurki już weszły na niebie,
to się znaczy, była już północ. We wsi nie świeciły okienka, tylko z daleka pod lasem widać
było światełka ze smolarni. Pod chatami szczekały psy. W alei lipowej, która wiodła do
naszego dworu, ciemno było, choć oko wykol; jakiś człowiek przejechał z końmi obok,
zawodząc półgłosem piosnkę, alem twarzy nie poznał. Zajechałem przed ganek dworu; w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]