[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rękojeść sztyletu. Inny z łowców rzucił się w kierunku Conana ze wzniesionym do cięcia
toporem, zamierzając rozpłatać czaszkę Cymeryjczyka. Nie zdążył jednak zadać ciosu, gdyż
Conan wbił mu sztylet w brzuch aż po rękojeść tak, że ostrze przeszło na wylot na szerokość
dłoni tuż nad nerkami.
Gdy łowca niewolników pobladł, zaczął rzęzić i upadł, polana rozbrzmiała wyciem kotłującego
się tłumu mężczyzn. Skuty łańcuchem Conan nie miał żadnych szans. Mimo to trzeba było
pięciu ludzi, by go przytrzymać i trzech jeszcze, którzy uderzeniami pałek w twardą czaszkę
powalili go wreszcie, nieprzytomnego, na ziemię.
Mbonani, usiłując utrzymać spłoszoną klacz, obserwował zajście czujnym okiem.
Hm chrząknął ten przynajmniej ma charakter. Biały człowiek& Co też on tutaj robi?
Wspominałem o nim wcześniej rzekł porucznik. Jest tu też biała kobieta, o to
tamta.
Mbonani otaksował wzrokiem Chabelę.
Ci dwoje to nasza najlepsza zdobycz powiedział. Traktuj ich dobrze, Zuru, albo zle
będzie z tobą.
Mbonani podjechał do Conana, który z twarzą zalaną krwią z ran na głowie, zamroczony,
próbował znów stanąć na nogach. Gdy uniósł zakrwawioną twarz, Mbonani uderzył go swym
batem w policzek.
To za zabicie jednego z moich ludzi warknął.
Cios pozostawił pręgę, lecz barbarzyńca nie ruszył się i nie krzyknął. Spoglądał tylko na łowcę
niewolników z zimną, niewypowiedzianą nienawiścią. Mbonani uśmiechnął się drapieżnie,
ukazując białe zęby na tle czarnej skóry.
Podoba mi się twoja odwaga, człowieku! powiedział. Pilnujcie ich, a Amazonki dobrze
nam zapłacą. A teraz w drogę!
Eskortowany przez obdartych łowców dwuszereg niewolników ruszył z brzękiem łańcuchów
drogą do Gamburu.
Conan szedł z innymi, a jego żelazny charakter z obojętnością znosił upał, pragnienie, muchy i
ciężar palącego słońca. Rozmyślał, co mogło stać się z Koroną Kobry, były to jednak jałowe
myśli. Gdy zagrożone jest życie wiedział to od dawna łup staje się sprawą drugorzędną.
Za jakiś czas spostrzegł wybrzuszenie w jednym z troków Zuru. Oczy Conana rozbłysły dzikim
zadowoleniem. Porucznik może giął się w ukłonach przed kapitanem Mbonani, ale z pewnością
miał również własny rozum.
Ghanaccy łowcy niewolników wyprowadzili jeńców z dżungli na trawiastą sawannę.
Następnego dnia, błyszcząc w zawieszonym nisko nad horyzontem słońcu póznego popołudnia,
ich oczom ukazało się kamienne miasto Gamburu.
Conan z uwagą przyglądał się miastu. W porównaniu z lśniącym Aghrapurem, stolicą Turanu,
czy nawet Meroe, głównym miastem królestwa Kush, Gamburu nie zrobiło na nim wielkiego
wrażenia. Mimo to w kraju, w którym większość domów miała kształt niskich cylindrów z
wysuszonego błota i słomy, mury miejskie zastępowało ogrodzenie z zaostrzonych pali
drewnianych, a całe miasto według standardów północnych
przypominało jedynie przerośniętą wioskę, Gamburu niewątpliwie wyróżniało się.
Wokół miasta biegł niski mur z nie spojonych bloków kamiennych, wznoszący się mniej więcej
na dwie wysokości człowieka. Cztery bramy przerywały ciągłość okręgu, a każda z nich
wyposażona była w wieżę ze stanowiskami dla łuczników i urządzeniami do odpierania ataków
oblegających miasto. W bramach zamocowano masywne drewniane zasuwy.
Conan zwrócił uwagę na wykonanie bram. Niektóre z głazów były zwykłymi polnymi
kamieniami, z grubsza ociosanymi, by można było ułożyć je razem. Inne były precyzyjnie
obrobionymi blokami kamiennymi, podniszczonymi przez wiek. Gdy Mbonani przeprowadzał
pobrzękującą łańcuchami kolumnę przez zachodnie wrota, Conan zauważył, że wszystkie domy
w mieście zbudowane są w podobny sposób. Większość budynków była jedno lub
dwupiętrowa, z dachami krytymi strzechą. W większości przypadków niższe piętro wykonano
ze starych, starannie oszlifowanych kamieni, podczas gdy wyższe zrobione było w nowym,
prowizorycznym stylu. Tu i ówdzie na powierzchni niektórych starych kamieni widać było
wyrzezbione demoniczne, wykrzywione twarze, często wbudowane w ścianę bokiem lub do
góry nogami.
Dzięki swej wiedzy na temat zrujnowanych miast Conan wyciągnąć mógł własne wnioski. Jakiś
starożytny być może praczłowieczy lud zbudował tu miasto. Wieki pózniej zawładnęli nim
przodkowie jego dzisiejszych mieszkańców. Budując i przebudowując, wykorzystywali stary
materiał i, choć nieudolnie, naśladowali metody budowlane ich poprzedników.
Kopyta klaczy Mbonaniego wzbijały obłoki kurzu z nie brukowanych ulic, od czasu do czasu
rozpryskując błoto z kałuż. Kolumna jeńców wlokła się środkiem ulicy, a mieszkańcy miasta
tłoczyli się po obu stronach ustępując jej z drogi. Conan idąc rozglądał
się na wszystkie strony. Zauważył, że w mieście tym kobiety różnią się od mężczyzn w
niecodzienny sposób. Były wysokie i silne; kroczyły wyniośle jak wielkie czarne pantery z
mieczami z brązu obijającymi się o nagie uda. Przybrane były w świecące bransolety i koraliki,
pióra i przybrania z lwiej skóry na głowę.
Mężczyzni natomiast byli drobnymi, przygaszonymi Murzynami, niższymi na ogół od kobiet.
Przypisani byli do takich służebnych czynności jak sprzątanie ulic, powożenie rydwanami, czy
wywożenie śmieci. Conan, wysoki nawet jak na Cymeryjczyka, górował
nad wszystkimi.
Kolumna weszła na bazar, gdzie rozłożony pod przykryciem towar ciągnął się wzdłuż szerokiej
alei aż do centralnego placu. Ta ogromna przestrzeń, szeroka na odległość strzału z łuku,
zamknięta była z jednej strony królewskim pałacem, podniszczoną lecz imponującą budowlą z
matowego czerwonego piaskowca. Po obu stronach bramy wznosiły się masywne, przysadziste
posągi z tegoż materiału. Nie przedstawiały one postaci ludzkich, co widoczne było w
proporcjach. Co jednak miały przedstawiać, trudno było orzec, tak zniszczone były erozją
wieków. Mogły być kiedyś posągami sów lub małp, czy też innych przedludzkich stworów.
Uwagę Conana przykuł następnie dziwaczny dół na środku placu. Płytkie wgłębienie miało
średnicę dobrych trzydziestu metrów. Jego krawędz wcinała się w ziemię serią
koncentrycznych stopni przypominających kamienne ławy w amfiteatrze. Podłoże wysypane
było piaskiem, na którym po niedawnym deszczu pozostało jeszcze kilka kałuż. W samym
środku rosła osobliwa kępa drzew.
Conan nigdy jeszcze podczas swych podróży nie widział podobnej areny. Mógł jednak tylko
przez chwilę rzucić na nią okiem, nim zapędzono go do zagrody dla niewolników.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]