Indeks Indeks58. Conan i skarb Tranicosa (The Treasure of Tranicos) 1988C Carter Lin & De Camp Spraque Conan korsarzC Roberts John Maddox Conan zuchwałyPerry Steve Conan nieustraszonyArcher G Conan i prorok CiemnościHoward Robert E Conan obieżyświatArthur C. Clarke 2001 Odyseja kosmicznaBarnes, Arthur K Trouble on TitanDoyle A.C. Wspomnienia i przygodyArthur Conan Doyle Świat Zaginiony
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anusiekx91.opx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    śmy ulicami Londynu, aż w końcu, ku memu zdziwieniu, zajechaliśmy na Torquay Terrace,
    przed pensjonat, gdzie mieszkał Drebber. Nie mogłem pojąć, po co on tam wrócił, ale miną-
    łem go i zatrzymałem się o jakieś sto jardów od domu. Drebber wszedł do środka zwolniwszy
    dorożkę. Dajcie mi, panowie, wody. Zaschło mi w gardle z tego mówienia.
    Wypił do dna szklankę wody, którą mu podałem.
    – Dziękuję, teraz lepiej – powiedział. – A więc czekałem z kwadrans, a może więcej, gdy
    nagle jakiś gwałt podniósł się w domu, jakby się kto kłócił. W chwilę potem drzwi otworzyły
    się raptownie i ujrzałem dwóch mężczyzn: jednym był Drebber, drugim jakiś młody nie zna-
    ny mi człowiek. Ten ostatni trzymał Drebbera za kołnierz i pchnął go, a potem kopnął, tak że
    Drebber ze szczytu schodów wyleciał na sam środek jezdni. „Ty parszywy psie! – wołał mło-
    dzieniec grożąc mu kijem. – Ja ci pokażę obrażać uczciwą dziewczynę!” Tylko czekałem, że
    28
    W londyńskich dorożkach w owym czasie stangret siedział z tyłu.
    65
    go wyrżnie kijem, taki był rozwścieczony. Ale ten nędznik Drebber uciekł co sił w nogach.
    Już na rogu zobaczył moją dorożkę, skinął na mnie i wskoczył do środka. „Do hotelu Halli-
    day” powiedział.
    Gdy go ujrzałem w mojej dorożce, serce tak mi zabiło z radości, że bałem się, czy mi nie
    pęknie w ostatniej chwili. Jechałem wolno, zastanawiając się, jak teraz postąpić. Mogłem go
    wywieźć za miasto i na jakiejś odludnej drodze pogadać z nim po raz ostatni w życiu. Już się
    prawie na to zdecydowałem, gdy on sam wszystko za mnie rozstrzygnął. Znów opanowało go
    pragnienie alkoholu i kazał mi stanąć przed knajpą. Wszedł do niej, a mnie kazał czekać. Sie-
    dział tam aż do zamknięcia, a kiedy wyszedł, był tak pijany, iż wiedziałem, że teraz mi nie
    ujdzie.
    Nie myślcie, panowie, że chodziło mi tylko o to, by go zabić. Co prawda taki postępek
    byłby jedynie bezlitosnym wyrokiem sprawiedliwości, ale nie mogłem się na to zdobyć. Od
    dawna postanowiłem, że dam mu szansę ratunku, jeżeli będzie chciał z niej skorzystać. Wśród
    wielu zajęć, jakich się imałem w moim awanturniczym życiu, byłem też kiedyś posługaczem
    w laboratorium York College. Tam zdarzyło mi się słyszeć wykład profesora o truciznach,
    podczas którego pokazywał on studentom pewne alkaloidy, jak je nazywał, wydobyte z połu-
    dniowo amerykańskich strzał, tak silne, że odrobina ich powodowała natychmiastową śmierć.
    Zapamiętałem sobie butelkę z tą trucizną i kiedy wszyscy wyszli, odlałem sobie trochę. By-
    łem dość dobrym laborantem, toteż udało mi się nadać truciźnie kształt małych, łatwo roz-
    puszczalnych pigułek. Każdą z nich włożyłem do pudełeczka obok podobnej, zupełnie nie-
    szkodliwej. Już wtedy postanowiłem, że w godzinie zemsty pozwolę memu wrogowi wybrać
    jedną z pudełka, a sam połknę drugą. Skutek będzie równie śmiertelny, a o wiele cichszy niż
    strzelanie zza chustki. Od tego dnia zawsze nosiłem pudełka z pigułkami przy sobie.
    Minęła już północ. Było ciemno choć oko wykol, wiatr szalał i lało jak z cebra. Wprawdzie
    na świecie było ponuro, ale ja sam byłem szczęśliwy... tak szczęśliwy, że chciało mi się krzy-
    czeć z radości. Jeśli któryś z panów pragnął czegoś w życiu gorąco, tęsknił za czymś przez
    długich lat dwadzieścia i nagle ujrzał się u celu, zrozumie moje uczucie. Chcąc uspokoić ner-
    wy, zapaliłem cygaro, lecz ręce mi drżały, a w skroniach pulsowało. Powożąc widziałem sta-
    rego Johna Ferrier i słodką Lucy patrzących na mnie z mroku i uśmiechających się – tak wy-
    raźnie, jak panów tu widzę. Całą drogę miałem te twarze przed sobą. Wreszcie podjechaliśmy
    pod dom na Brixton Road.
    Na ulicy nie było żywego ducha. Cicho jak makiem zasiał, tylko deszcz dudnił. Spojrzałem
    przez okienko i zobaczyłem Drebbera skulonego w głębokim, pijackim śnie. Potrząsnąłem
    nim za ramię i zawołałem:
    – Czas wysiadać!
    – Dobra, dryndziarzu – powiedział.
    Pewnie myślał, że jesteśmy już przed hotelem, do którego kazał się zawieźć, bo wysiadł
    bez słowa i poszedł ze mną przez ogród. Musiałem iść obok i podtrzymywać go, bo był wciąż [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ftb-team.pev.pl
  •