[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– A może pan by go sam o to zapytał? – rzekła Lucy z niewinną minką.
Młodzieńcowi musiała spodobać się ta propozycja, bo oczy zapłonęły mu radością.
– Dobrze, przyjdę. Dwa miesiące siedzieliśmy w górach i w tym stanie nie bardzo nadaję
się do wizyty, ale ojciec pani będzie się musiał z tym pogodzić.
– Winien panu wdzięczność. I ja też. Bardzo mnie kocha. Nie przeżyłby tego, gdyby te by-
dlęta mnie stratowały.
– I ja też – powiedział młodzieniec.
– Pan? Nie zdaje mi się, żeby to miało dla pana takie znaczenie. Pan nawet nie należy do
grona naszych przyjaciół.
Na te słowa młodzieniec tak spochmurniał, że Lucy wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Nie, źle się wyraziłam. Oczywiście teraz jest pan naszym przyjacielem. Musi pan nas
odwiedzić. A teraz jadę dalej, bo ojciec gotów mi już nigdy więcej nie powierzyć żadnej
sprawy. Do widzenia!
– Do widzenia! – odparł unosząc szerokie sombrero22 i pochylając się nad jej małą rączką,
ona zaś w miejscu zawróciła mustanga, zacięła go pejczem i zniknęła na szerokim gościńcu w
tumanach kurzu.
Młody Jefferson Hope, ponury i zamyślony, pojechał dalej ze swymi towarzyszami. Ra-
zem z nimi szukał srebra w górach Nevady i teraz wracał do Salt Lake City, by zdobyć pie-
niądze na eksploatację wykrytych złóż. Ta sprawa zaprzątała mu głowę, jak żadnemu z nich,
dopóki nagłe wydarzenie na drodze nie skierowało jego myśli w innym kierunku. Widok
młodej, pięknej dziewczyny, tak świeżej jak powiew wiatru z Sierra, poruszył do głębi jego
zapalne, nieposkromione serce. Kiedy Lucy zniknęła mu z oczu, pojął jasno, że w jego życiu
coś się zmieniło, że ani spekulacja srebrem, ani żadna inna rzecz na świecie nie będzie już
miała dla niego takiego znaczenia jak ta, tylko co poznana dziewczyna. Miłość, jaką zapło-
nęło jego serce, nie była nagłym, płochym, młodzieńczym kaprysem, lecz raczej szaloną, nie-
pohamowaną namiętnością człowieka silnej woli i władczego charakteru. Przywykł do powo-
dzenia we wszystkim. Przysiągł sobie, że i tym razem uporem i wytrwałością dopnie celu,
jeśli to tylko leży w ludzkiej mocy.
Tego jeszcze wieczoru odwiedził Johna Ferrier, a później bywał u niego częstym gościem,
aż w końcu stał się niemal domownikiem. John, zagrzebany w dolinie, po uszy zatopiony w
pracy, od dwunastu lat stracił kontakt ze światem; żywe opowiadania Jeffersona Hope potra-
fiły zainteresować również i Lucy. Hope był jednym z pierwszych poszukiwaczy złota w Ka-
lifornii i opowiadał przedziwne historie o fortunach, co wyrastały w mgnieniu oka i w mgnie-
niu oka topniały w owe dni łagodne, a zarazem pełne gorączkowego napięcia. Był zwiadowcą
i traperem, dobywał srebro i hodował bydło. Gdzie zapachniało przygodą, tam zaraz zjawiał
22
S o m b r e r o – hiszpański kapelusz o szerokim rondzie.
48
się Jefferson Hope. Stary farmer polubił go szybko i pod niebiosy wynosił jego zalety. W ta-
kich chwilach Lucy siedziała cichutko, lecz rumieniec na policzkach i rozpromienione, szczę-
śliwe oczy aż nadto wyraźnie mówiły, że nie jest już panią własnego serca. Jej zacny ojciec
mógł nie widzieć tych symptomatycznych objawów, ale na pewno nie uszły one uwagi mło-
dzieńca, który zdobył jej miłość.
Pewnego letniego wieczoru przygalopował na farmę i osadził konia przed bramą. Lucy,
która stała w drzwiach domu, wyszła mu na spotkanie. Jefferson Hope zarzucił cugle na
ogrodzenie i ruszył ku niej ścieżką.
– Wyjeżdżam, Lucy – powiedział biorąc jej ręce w swoją dłoń i czule patrząc w jej twa-
rzyczkę. – Nie proszę cię, byś jechała ze mną, ale czy gotowa jesteś towarzyszyć mi, gdy
wrócę?
– A kiedy wrócisz? – zapytała rumieniąc się i śmiejąc.
– Za dwa miesiące najdalej. Wrócę i poproszę o twoją rękę, kochana. Nikt mi cię nie od-
bierze.
–A co ojciec? – zapytała.
– Zgodził się pod warunkiem, że powiedzie się nam ze srebrem. Ale o to mnie głowa nie
boli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]