[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Marysia - bąknęła dziewczynka.
- A tobie? %7ładnej odpowiedzi.
- No, odpowiedz panu majorowi! - rozzłościł się tata.
- He... Henio - wyszeptało dziecko.
- Chyba lubicie czekoladę? - major wyjął z kieszeni tabliczkę Mlecznej Wedla i
rozerwawszy opakowanie podsunął dzieciom.
- Dziękuję - zapłoniła się dziewczynka.
- Poczęstuj się, bardzo proszę.
Dziewczynka ostrożnie odłamała malutki kawałek czekolady i włożyła do ust. Major,
widząc jej onieśmielenie, ułamał dwa duże kawałki słodkiej masy i podał jeden Marysi, drugi
chłopcu.
- Nie bójcie się nas - tłumaczył. -. Nic wam złego nie zrobimy. Przeciwnie, bardzo się
cieszymy, że znalezliście te kolorowe papierki. To bardzo dobrze, że oddaliście je tatusiowi.
Bardzo dobrze. Od razu widać, że z was grzeczne dzieciaczki. Smakuje czekolada?
- Dobra czekolada. Ja już jadłem czekoladę. Tatuś mi kupił. - Pod wpływem
poczęstunku i łagodnych słów oficera Henio nabrał większego rezonu. Zaczynał mieć
nadzieję, że obiecywane od rana lanie może go jednak ominąć.
- Wez, Marysiu, resztę czekolady - major podsunął jej tabliczkę - i podziel się z
braciszkiem.
- Zaniosę też mamusi - dziewczynka całkowicie odzyskała odwagę i przestała się bać
tak miłego pana w mundurze.
- Doskonale. Idz do mamusi, poczęstuj ją czekoladą, ale zaraz wróć do nas. Chcemy z
tobą porozmawiać.
Kiedy przybiegła, major zapytał:
- Powiedz mi, kochanie, gdzie znalezliście te papierki?
- Myśmy ich nie podarli, one były takie podarte. Leżały w krzakach. Tam je
znalezliśmy, jak poszliśmy popatrzyć, czy grzyby już rosną.
- No i co? Były grzyby?
- Nie było, bo nie ma deszczu. Tu przy torze można znalezć maślaki, czasem
prawdziwki. Ale teraz jest susza i grzyby nie rosną. Tylko betki i psińce. Innych nie ma.
- Więc poszliście na grzyby i znalezliście w krzakach te papierki. Tak?
- Ja znalazłem - wtrącił się Henio.
- Cicho bądz, ty jesteś malutki - strofowała go siostra.
- Kiedy znalazłem. Ja znalazłem. Ty nie znalazłaś nic. Właśnie ja znalazłem - upierał
się mały mężczyzna.
- Dobrze - zgodził się major - więc Henio znalazł. Dużo było tych papierków?
- Dużo. Zebraliśmy wszystkie i przynieśliśmy do domu. Chcieliśmy się nimi bawić.
Były takie ładne, kolorowe.
- A powiedz, Marysiu, daleko stąd te krzaki? Dziewczynka pokazała ręką przed siebie
wzdłuż toru.
- O tam!
- Wskażesz nam to miejsce? Pojedziemy drezyną. Dobrze? Dwa kilometry za
domkiem torowego biegła niewielkim nasypem linia kolejowa. Po prawej stronie nasypu
znajdował się mały lasek sosnowy. Bliżej toru rosły młode brzózki, trochę jałowców i
karłowatych sosenek. Właśnie tutaj, wśród krzaków, jak twierdziła Marysia, dzieci znalazły
podarte plany.
Drezynę zatrzymano. Przybyli ruszyli tyralierą przez lasek ciągnący się równolegle do
toru, bacznie się rozglądając. Ponieważ od dość dawna w tej okolicy nie spadła nawet kropla
deszczu, była szansa odnalezienia dalszych strzępków papieru. Rzeczywiście po przejściu
może dwunastu metrów podporucznik Adamczewski pierwszy spostrzegł kawałek kalki
technicznej. Nieco dalej znaleziono rozwleczone wśród krzaków rysunki i przedarte na
czworo arkusze papieru, pokryte pismem maszynowym.
Jeden z kolejarzy przyniósł spory kawałek rozerwanej koperty. Miała ona czerwoną
obwódkę, charakterystyczną dla kopert listów dworcowych. Kilkadziesiąt metrów dalej
znaleziono podarte części koperty. Można już było nawet odczytać adres: Zakłady
Mechaniczne Mot... a pod spodem dobrze znane słowo: Bytom.
- Możemy więcej nie szukać - zadecydował major. - I tak wszystkich kawałków nie
odnajdziemy. Wiatr zdążył je z pewnością rozwiać. Zresztą nie mamy potrzeby odtwarzać
zaginionych planów, bo przecież są ich kopie. Zdobyliśmy już wystarczający dowód, że
złodziej plądrował w ambulansie wtedy, kiedy pociąg znajdował się koło Skierniewic. Wtedy
też podarł list dworcowy z planami i wszystko wyrzucił przez okno. Wracamy.
Marysię i Henia odwieziono do domu. Major podziękował Wąsikowi i jeszcze raz
pochwalił mądre i grzeczne dzieci. Następnie drezyna, poruszana siłą czterech ludzi, szybko
wróciła do Skierniewic. Tutaj znowu oficerowie milicji pożegnali uczynnego zawiadowcę i
przesiadłszy się do służbowej Warszawy pognali do stolicy.
- Nie rozumiem, po co ten facet zabierał list, skoro go pózniej podarł i wyrzucił.
- To jest dość proste - odpowiedział major. - Mam nadzieję, że będzie nawet jednym z
dowodów winy tego człowieka. Wziął list, bo był to duży i gruby pakiet. Przypuszczał, że
znajdzie w nim jakieś kosztowności albo papiery wartościowe czy pieniądze. Może liczył na
dolary albo inne waluty zagraniczne. Po rozdarciu koperty zobaczył tylko kolorowe plany i
kartki zapisanego papieru. Wpadł we wściekłość i podarł na kawałki tak marną zdobycz.
Wszystko cisnął przez otwarte okno.
- Ale dlaczego ten fakt może być dowodem przeciwko któremukolwiek z naszych
podejrzanych? - podporucznik nie dawał za wygraną.
- Zobaczymy, zobaczymy - major nadal był tajemniczy i nie wykazywał chęci do
podtrzymywania tej rozmowy.
Natomiast zaraz po przyjezdzie zadzwonił na Dworzec Główny do komisariatu
kolejowego MO i długo wypytywał, czy nie ponowiono próby włamania się do stojącego na
ślepym torze ambulansu i czy nikt się przy nim nie kręcił. Pomimo że wagon był przez cały
czas pod obserwacją milicji, niczego podejrzanego nie zauważono. Zawiedziony nieco
odłożył słuchawką.
- Czyżby to rzeczywiście była omyłka włamywacza, który sądził, że wagon jest
załadowany i przygotowany do odjazdu? - zastanawiał się głośno.
- Już wiem, panie majorze - powiedział podporucznik.
- Co wiecie?
- Kim jest włamywacz!
- To powiedzcie mi jak najprędzej, żebym sobie dłużej bezskutecznie głowy nie łamał
nad tym zagadnieniem - Feliks Szpotański nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Ten elektryk. Piotr Gałecki!
- Tacyście pewni? Zobaczymy, co nam przyniesie jego przesłuchanie.
- Niech pan posłucha, majorze. Konwojent zeznał, że elektrotechnik kręcił się po
wagonie sypialnym wtedy, gdy pociąg był w okolicy %7łyrardowa. To się doskonałe zgadza w
czasie. Widząc, że nikt na niego nie zwraca uwagi, ten człowiek wszedł niepostrzeżenie do
ambulansu. Już przedtem zamienił flaszki z piwem i teraz działał na pewniaka. Obrabował
wagon i wrócił tą samą drogą.
- Konwojent zeznał, że elektrotechnik przyszedł do wagonu sypialnego - odpowiedział
major - mniej więcej wtedy, gdy pociąg mijał Pruszków albo Milanówek. Ale jednocześnie
wyjaśnił, że obecność rzemieślnika w wagonie sypialnym aż do momentu zamknięcia za nim
drzwi, to znaczy kiedy Gałecki przechodził do sąsiedniego osobowego wagonu, trwała około
piętnastu minut.
- Mogła trwać piętnaście, a mogła równie dobrze i dwadzieścia i dwadzieścia pięć
minut. Przecież konwojent sam mówiła że nie sprawdzał tego na zegarku. Zresztą nawet
piętnaście minut wystarczyłoby w zupełności do obrabowania ambulansu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]