[ Pobierz całość w formacie PDF ]
37
Kraj obraz
... Zimne ściany domów pokryte są plastrami stalowej farby, która więzi hasła, wypisane
w poprzedniej epoce.
Ci ludzie pomykają nocą z kubełkami kolorowej farby i likwidują te szare wyrzuty sumie-
nia, które ciągle przypominają, co się pod nimi kryje.
Szybkimi ruchami pędzli malują teraz koślawe domki, zawieszają nad nimi żółte słonecz-
ka, ścieżki zaludniają bezkształtnymi figurkami ludzi o maleńkich głowach.
I gdy wstaje boleśnie ranek, jest tak, jakby niesforne dzieci upiększyły niepostrzeżenie
mury swego ukochanego miasta.
Ogłupiały wzrok człowieka, wyplutego przez autobus, zatrzymuje na moment obraz we-
sołego krasnala; mężczyzna otrząsa się, ociera dłonią czoło i tym nieostrożnym ruchem
zmiata z głowy zbyt luzny beret. Gdy go podnosi z kurzu, to tak, jakby się kłaniał do ziemi
przed przechodzącym; chwyta go teraz za rękaw i błagalnie zagląda mu w oczy.
Panie. Panie. Którędy do Stanów Zjednoczonych?
A. Gdzieś tam. Na prawo i gdzieś tam prosto. Nie obciągaj mnie pan rękawa. Gdzieś
tam w lewo i prosto.
Ale jak? Bo teraz, to ja już jestem głupi.
A. Panie...
38
Biała noc
Dzień jest mrozny; cierpki mróz kruszy kolce powietrza.
Grudniowy dzień jest luty, twardy, ruski.
Dzień jest oczywisty, ale ten człowiek zatrzymuje się nagle pośród opłatków śniegu i
znów nie może uwierzyć; jak to możliwe, powtarza, jak to możliwe; spłachetek postawionego
kołnierza przymarza mu do policzka, to jest niemożliwe, znowu wojna; oddech wiatru roz-
suwa białą kurtynę, zza niej wyłania się akwarium przystanku autobusowego; stadko osamot-
nionych ludzi patrzy na tego człowieka; jak to możliwe, znowu wojna; co ja powiem w do-
mu, co ja im dam jeść, znowu wojna, a ja nie mam dobrej kenkarty... znowu...
Ludzie patrzą na tego człowieka; wokół jego głowy wiruje niecierpliwie rój białych płat-
ków; przestępują z nogi na nogę, jakby szukali między sobą ciepła; szklana ściana za ich ple-
cami dzwięczy i drży przyklejono na niej twardy wyrok; obwieszczenie o stanie wojennym.
Teraz te trzy słowa były przekreślone, a czyjaś pamiętliwa ręka dopisała nad nimi: Bekannt-
machung.
Na szklanej ścianie akwarium inne zdania i wyrazy; wygląda to tak, jakby toczył się tu ja-
kiś pojedynek; telewizja kłamie, PRL prywatne ranczo Leonida, KOR %7łydy, żądamy re-
jestracji Solidarności bez zmian w statucie, Katyń pomścimy, RWPG Rosji wszystko, Pol-
sce gówno, KOR szpiedzy bońscy. Na bocznej ścianie pęczniało z godziny na godzinę inne
zdanie; na początku czerniło się tylko kilka słów, wrona orła nie pokona; potem dodawano do
nich kolejne; wrona skona, nim orła pokona, pierwej skona wrona, nim orła pokona, pierwej
skona pierdolona wrona, nim orła pokona...
Trzeba ostrożnie, ostrożnie, powtarza tamten człowiek, trzeba ostrożnie, w każdej chwili
może być łapanka, w każdej chwili... nie ma śmichów... to jest wojna...
Ludzie patrzą na tego człowieka, wojna, wojna, mamrocze któryś, wiadomo, że wojna;
wcześniej, czy pózniej musiała być wojna, niby jak długo oni mieli jeszcze czekać, czerwone
pająki jedne; trzydzieści parę lat temu postawili nam ultimatum, tak albo tak, wóz albo prze-
wóz, albo rybki albo pipki, albo komunizm i morda w kubeł albo wojna i wybierajcie... no to
jest wojna...
Ale swojak swego, swojak swego... jakże... swojak swego, szepcze zbielałymi wargami
kobieta; jaki swojak, najpierw by im trzeba kołnierzyki do tych rubaszek poprzyszywać, żeby
byli swoi, kurna ich mana, w kibini mater. Kołnierzyki!
Co to za ludzie... co za ludzie... ale mówią, że ojciec jednego z tych wysoko postawio-
nych w Katyniu zginął... patrzcie państwo... a syn się tak wyrodził...
W Katyniu zginął... Nie zginął, tylko się zabił. Uchlał się i spadł z wieżyczki strażniczej.
Jak pani słucha, to niech pani dobrze słucha...
Mogą się zacząć rozwałki, odzywa się cicho tamten samotny człowiek; przecież mogą się
zacząć rozwałki; podmuch wiatru wciska te słowa w załom muru.
W ten tam sterczy i sterczy odzywa się ktoś z akwarium spicznieje na tym mrozie na
śmierć. Panie. Popod dach pan chodz. Popod dach.
Usta poruszają się, ale zdrętwiałe od chłodu szkło nie przepuszcza słów; panie, popod
dach pan chodz, cieplej tu, powtarza ktoś i stuka palcem w szybę; tamten człowiek, przeszyty
dzwiękami, kuli się nagle zmartwiały; na moment osłania go bielmo wiatru; po chwili po-
wietrze znów przejrzało, ale człowieka już nie ma; wchłonęła go zbawcza brama.
Ludzie w akwarium ubijają stopami śnieg.
39
Wiosna będzie nasza odzywa się ktoś. Taki napis widziałem, jak sołdaty ścierały z
czołgu, zima wasza, wiosna nasza, jakiś szczeniak im to wymalował i ścierały. Wiosna ma
być nasza... podobno...
Słowa przymarzają do szkła, płatki śniegu płyną w kołysce wiatru, twarz młodej kobiety
budzi się w kołnierzu.
Zimno pani odzywa się ktoś odziany w bordową dermę, która skrzypi przy każdym
słowie. Porwali ten autobus do Szwecji? Czy jak? Zimno pani?
Zimno.
Zaraz by się pani zrobiło ciepło. Jakby panią przytulił jakiś prawdziwy mężczyzna
mówi tamten i zaczyna drżeć od chutliwego śmiechu; bordowy pancerz skrzypi w ciszy.
Prawdziwi mężczyzni są teraz w więzieniach odpowiedziała kobieta, a bordowa derma
nagle milknie.
Wtedy z ciszy wyłania się nagle autobus; czerwona plama rośnie, a znieruchomiali ludzie
ożywają opornie, jak na chwilę po przebudzeniu.
Godzina i czterdzieści minut czekania.
Dobrze, że w ogóle jest... Mógł wcale nie przyjechać... wojna...
Autobus sunie wolno i bezgłośnie; szeroka szyba jest zamarznięta; kierowca opiera się o
nią białym czołem, badając przed sobą drogę.
Potem przednie drzwi rozwierają się jak harmoszka, ale stadko ludzi z akwarium znowu
nieruchomieje; na stopniu pojawia się mężczyzna, a za nim młody chłopak; wyglądają jak
ojciec z synem; wygląda to tak, jakby ojciec prowadził opierającego się chłopca; mężczyzna
ciągnie go za sobą, a ręka chłopaka powtarza każdy ruch jego ręki; po chwili stoją już w pia-
nie śniegu; w ramkach drzwi jak na zbiorowym portrecie pojawiają się rozmazane twarze;
mężczyzna pochyla się jeszcze; wolną ręką zbiera ze stopnia autobusu jakieś białe karteczki i
śpiesznie upycha je w kieszeni; jedna wyfruwa mu z palców i bez tchu opada pod nogi lu-
dziom.
Ulotki, ulotki, mówi ktoś szeptem, ulotki rozrzucał; mężczyzna rusza; chłopak opornie
idzie za nim; ich ręce wyprężają się i teraz widać, że przeguby mają skute kajdankami.
Ludzie patrzą w ciszy; wtedy tamta młoda kobieta odzywa się zduszonym głosem, odzywa
się z trudem: zróbcie coś, zróbcie coś, zróbcie...
Obraz tamtych dwóch rozcieńcza niewinna biel; w otwartych drzwiach autobusu rośnie
pęcherz ciepłej pary; ludzie wtulają się w nią, nie patrząc za siebie; posłusznie nie odwracają
się i uchodzą w pulchne wnętrze; tamta kobieta zostaje na przystanku sama, z pochyloną do
przodu głową; po tamtych dwóch słuch już zaginął.
Połówki drzwi zasuwają się, przecinając pęcherz pary, autobus odpływa.
Tamta młoda kobieta stoi nieruchomo; pod jej nogami leży ulotka, ale ona nie może się po
[ Pobierz całość w formacie PDF ]