[ Pobierz całość w formacie PDF ]
izby i ukradł talizman! A teraz ucieka mówił pośpiesznie Baśka.
Ucieka! Ucieka! rozpaczała panna Helenka. Ucieka prawdziwy złodziej. Ach, gdy-
byśmy mieli drugi kajak!
Skinąłem im ręką, \eby pobiegli za mną. Baśka wiedział, o co chodzi. Ale Ludmiłę i pannę
Helenkę musiałem poganiać.
Prędzej, prędzej do wehikułu! wołałem.
Gwizdnąłem na psa, który kręcił się po brzegu i tylko czekał na rozkaz, by wskoczyć do
wody.
Dopadliśmy szosy i wehikułu. Obok samochodów stał Smith, Marczak, Skwarek i pan Doh-
nal. Dla nich te\ ju\ było jasne, \e osobnik, który uciekał kajakiem, był złodziejem tali-
zmanu.
Siadajcie! Szybko siadajcie! rozkazałem młodym i Helence.
Co pan zamierza? zapytał mnie Skwarek.
Nie odpowiedziałem. Gdy Prot wskoczył na tylne siedzenie, zapuściłem silnik i ostro ruszy-
łem z miejsca, prowadząc wóz w stronę jeziora.
Pan chyba nie myśli pływać samochodem po jeziorze przeraziła się panna Helenka.
A tak. Właśnie, \e popłyniemy mruknąłem przez zęby. Ominąłem krzaki, odkryłem
dogodny zjazd do wody. Rozpędziłem wehikuł.
Nic się nie bój. Wehikuł świetnie pływa Baśka uspokajał Ludmiłę. Mówił po polsku,
ale z tonu jego głosu wywnioskowała, \e nie grozi jej niebezpieczeństwo.
Wehikuł wpadł do jeziora. Na chwilę przednią szybę zalała woda i zdawało się, \e tonie. Ale
po sekundzie ju\ się wynurzył.
Uruchomiłem śrubę napędową. Zmigło zaczęło obracać się coraz szybciej i szybciej.
W strudze blasku wyraznie widziałem płynący wzdłu\ brzegu kajak. Wehikuł zbli\ał się ku
niemu jak łódz motorowa. Jeszcze tylko sto metrów nas dzieliło. Jeszcze tylko pięćdziesiąt.
Jeszcze dwadzieścia metrów...
Człowiek na kajaku rozpaczliwie wymachiwał wiosłami. Zapaliłem światła reflektorów. Nie
mógł mi umknąć w ciemność. Jeszcze kilka minut i dogonię go, dobiję burtą wehikułu do
kajaka.
Pański samochód... szepnęła panna Helenka. Teraz ju\ rozumiem, dlaczego pan
nim jezdzi, choć jest taki brzydki...
Złodziej zdawał sobie sprawę, \e nie umknie. Raptem wstał i w ubraniu skoczył do wody,
pozostawiając kajak na łasce losu. Był chyba świetnym pływakiem. Zniknął nam z oczu na
długą chwilę. Gdy się wynurzył, zobaczyliśmy, \e płynie o kilkanaście metrów od nas.
Skręciłem wehikułem i puściłem się w pogoń. Ale jemu pozostało do brzegu zaledwie kilka
metrów. Finiszował crawlem w znakomitym stylu. Wyskoczył na brzeg w miejscu, gdzie
rosły gęste krzaki i gdzie nie mogłem wyjechać wehikułem.
Niech pan wypuści Prota. On go ju\ znajdzie gorączkował się Baśka.
Zamierzałem to właśnie zrobić. Dobiłem bokiem do brzegu, chcąc umo\liwić Protazemu
skok w najdogodniejszym miejscu, tam gdzie wyszedł z wody złodziej, aby pies mógł pójść
po śladzie.
Lecz oto w krzakach zapaliło się światełko reflektora i usłyszałem warkot silnika. Po kilku
sekundach zobaczyliśmy motocykl, który, klucząc między krzakami, kierował się na szosę.
To on! Ucieka motocyklem! krzyczała panna Helenka, tak jakbym ja tego nie widział.
Dogonią go! Zaraz go złapią wrzasnął Baśka.
Bo przecie\ byli świadkowie tej sceny: Skwarek, Smith, Marczak i Dohnal, którzy pościg za
kajakiem oglądali z samochodów na szosie.
Za motocyklem natychmiast ruszyły obydwa samochody, biały porsche i fiat 125p.
Przez jakiś czas śledziliśmy wzrokiem pogoń, dopóki szosa nie skręciła w bok od jeziora. O
dziwo, motocykl oddalał się coraz bardziej, a samochody pozostawały w tyle.
Znalazłem nareszcie dogodny wyjazd z wody. Wydostałem się na szosę i równie\ popędzi-
łem za motocyklem.
Bo\e, có\ to była za szaleńcza jazda! Noc i pusta bieszczadzka szosa. Wkrótce licznik
szybkościomierza wskazywał sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Zwolniłem tylko,
przeje\d\ając przez Uherce, i znowu dodałem gazu. Sto sześćdziesiąt kilometrów na go-
dzinę!
Pan ma jednak sportową \yłkę oświadczyła panna Helenka, nieco przera\ona szybką
jazdą. A w ogóle jakim cudem osiąga pan taką szybkość?
To jeszcze nie wszystko. Jeśli będzie trzeba, wyduszę z niego znacznie więcej powie-
działem nie bez uczucia dumy.
A wehikuł to wspinał się raptownie na wzgórza, to znów opadał w doliny, a\ w dołku ści-
skało. Na ostrych wira\ach piszczały opony, ale samochodem nie zarzucało, poniewa\ był
niski, rozkraczony i znakomicie trzymał się szosy. Zapaliłem lampy diodowe, które kupiłem
podczas swego pobytu we Francji na szosie przed nami zrobiło się jasno jak w dzień.
Pod Leskiem dogoniłem fiata magistra Skwarka. Zatrąbiłem na niego, aby ustąpił mi drogę.
Z najwy\szym zdumieniem obserwował, jak pokraczny wehikuł, który w Pradze wzbudził
jego drwiny, teraz wyprzedza go be\ \adnego wysiłku.
W Lesku znowu zwolniłem. Widziałem ju\ przed sobą tylne światła porscha. A kilkaset me-
trów przed nim pojedyncze czerwone światełko motocykla.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]